piątek, 26 lipca 2013

Rozdział I - McDonald

Maluję. Tak, właśnie maluję, by zapomnieć. Zapomnieć o wszystkim i wszystkich. Zapominam kim jestem, zapominam po co oddycham. Moja klatka piersiowa porusza się płytko, jakbym spała. Jedno pociągnięcie pędzlem i po mnie, myślę.
Zmarszczyłam czoło i wciągnęłam do nozdrzy zapach farb olejnych. Właśnie stałam nad sztalugą wykańczając obraz nad którym pracowałam przez całe miesiące. Przedstawiał on matkę z malutkim dzieckiem, które trzymała na kolanach. Po policzkach kobiety spływały słone łzy - bólu i smutku, które towarzyszyły jej pożegnanie z córką. Przytula ją mocno, całuje w drobne rączki i oddaje pulchnej kobiecie w fartuchu. Kobieta ma jasne, słomiane włosy opadające jej luźno na ramiona oraz delikatne rysy twarzy. Oczy ma koloru szarego, jakby spalone ogniem, a usta wąskie.
Pulchne ręce obejmują drobne ciało dziecka, które nie uroniło ani jednej łzy tylko tępo patrzyło przed siebie. Potem następuje ciemność - przerażająca i okrutna, która porywa w swe szpony dziewczynkę.
Działo się tak naprawdę, pewnej dusznej nocy. Kobieta o ciemnej karnacji z dużym, ciężkim wisiorem oddawała swe dziecko obcej kobiecie, mając nadzieję, że uchroni dziewczynkę przed głodem.
To byłam ja. Charlie Johanna Mai, córka Patrice Mai, siostra Toma. Ta sama, nieskazitelnie nudna co przed piętnastoma laty. Nawet nie płakałam po rozstaniu z matką. Nie płaczę często, bo po co? Żeby inni śmiali ci się prosto w twarz? Żeby mieli co ci wypominać kiedy będziesz kroczyła wąskim korytarzem? Jeśli już płakać, to w ukryciu. Tak, by inni nie widzieli cię i nie słyszeli.
Zdarzenie jak ze snu, nie mogę go pamiętać! A jednak... Pamiętam chwile kiedy byłam niemowlakiem, kiedy stawiałam pierwsze kroki, ale najbardziej w pamięć zapadł mi jej uśmiech - taki ciepły i pogodny, dający nadzieję.
Do mojego pokoju wbiegł Tommy i rzucił się na moje łóżko. Nie mam siły wyrzucać go za drzwi, więc siedzimy w bezruchu. Ja - przyglądająca się obrazowi, on patrzący na mnie. W końcu nie wytrzymał i zaczął skakać po łóżku.
- Twój obraz... - zaczął ściszonym tonem. - Jest taki...
- Dziwny. - przerwałam mu na co on tylko pokręcił głową i wystawił czubek języka przed siebie.
- Namaluj mój portret, o tak! - podniósł rękę i wskazał na swój język. Pokręciłam tylko przecząco głową i zabrałam się za dalsze lustrowanie obrazu.
- To mama? - nawet nie zauważyłam kiedy znalazł się obok mnie. Opuszkami palców dotknął mojej dłoni. Jak na sześciolatka był bardzo uczuciowy. - Piękna.
Czasami chciałabym wiedzieć co siedzi w jego głowie, o czym myśli kiedy się uśmiecha lub smuci. Jak to jest, że sześciolatek jest bardziej dorosły emocjonalnie ode mnie? Jak to jest, że on radzi sobie z większymi problemami niż moje?
- Wyjdź. - czułam, że zaraz się rozpłaczę. - No wynoś się stąd! - krzyknęłam i rzuciłam w jego umykającą postać poduszką. Chybiłam.
Cisnęłam pędzel na podłogę opadając na krzesło, które stało za mną. Schowałam twarz w dłoniach i czekałam. Na co?
Czekasz na zbawienie?, mówiły moje myśli. To sobie jeszcze poczekasz. Poczekasz sobie długo, oj tak! Czułam jak łzy cisną mi się pod powieki, jak gula w moim gardle staje się coraz większa i większa, jak mój język schnie na wiór i jak szczękam zębami.
Dwie pary drobnych, kościstych dłoni czule głaskało mnie po plecach. Już dobrze, jest lepiej, prawda? Proszę, powiedz, że jest lepiej. Nie odtrącaj naszej pomocy. Nie stocz się na samo dno. Otwórz się na nas, ujawnij co cię gnębi. Proszę, nie rób mi krzywdy, chcę tylko pomóc. Schwyć moją dłoń.
- Przestań! - mówię sama do siebie. - Przestań mówić mi co mam robić!
Zakrywam uszy dłońmi i przyciskam je tak mocno, że na chwilę od oderwania ich tracę słuch. Wypijam szklankę gorącego kakao z łyżką cynamonu i robię się senna. Jej ręce kładą mnie na miękkiej pościeli i otulają puszystą kołdrą. Ściągają mi z nóg białe, puszyste botki i kładą je obok
łóżka, a potem głaszczą po policzkach. Tak ukołysana do snu zasypiam.

Budzi mnie przerażające wycie. Dochodzi ono z łazienki obok pralni. Pędem zbiegam po schodach dzielących mnie od łazienki i natychmiast otwieram drzwi. Przede mną stoi Cookie - mój pies. Cookie jest niewidomy, ale świetnie sobie radzi. Jego dwukolorowa sierść nie kuje, wręcz przeciwnie. Cookie jest zadbanym szczeniakiem z pobliskiego schroniska. Przez pół roku wałęsał się sam po lesie. Czasami śmiejemy się z powiedzenia, że on wie co to sztuka przetrwania.
Wzięłam kudłacza na ręce i nalałam do jego miseczki mleka. Postawiłam go na ziemi i zaczęłam głaskać, a on chlipał mleczko. Kiedy skończył cały pyszczek miał biały, a jego język oblizywał mokry nosek.
Ubrałam szlafrok wiszący na wieszaku w przedpokoju i zrobiłam sobie ciepłe kakao. Więc tak to teraz będzie wyglądało? Będzie budził mnie pisk dochodzący z łazienki...
Szybko zgarnęłam z stołu mój szkicownik i ołówki i zaczęłam szkicować. Cookie, najpierw ten jego charakterystyczny ogonek z pióropuszem na końcu, później małe łapki, a na końcu pyszczek. Zerknęłam na kartkę i na psa. Wyszli tak samo. I nagle w mojej głowie ożyły wszystkie myśli, przypomniałam sobie jak bardzo płakałam kiedy zabierano Cookiego na operację, by uratować mu wzrok.
- Teraz już rozumiem. - mówię sama do siebie. - Mój ty Aniołku Stróżu.
Głaszczę psiaka po jego miękkiej niczym puch sierści, jego mokry języczek liże moje policzko. Domaga się więcej mleczka - to jasne. Sięgam do lodówki, ale nie daję już swojemu pupilowi napoju. Zamiast tego wyjmuję schłodzoną puszkę z karmą dla kotów oraz pomarańczowy soczek w kartoniku.
- Masz ochotę na jedzonko? - jedną ręką otwierałam puszkę z kocią karmą, a drugą wyjmuję słomkę.
Popijam soczek, a Cookie w błyskawicznym tempie konsumuje zawartość puszki.
Mój pies jest w stu procentach pokręcony. I chociaż dostał niezłego kopa w swoje cztery litery od losu to i tak jest szczęśliwy - albo tak dobrze udaje.
Do kuchni weszła mama, za nią jak cień włóczył się Tiny. W lewej ręce trzymał misia, jego zbyt długie nogawki od spodni włóczyły się za nim. Wolną ręką przetarł zaspane oczka, a jego usteczka wygięły się w małą podkówkę.
- I ty jesteś facetem. - mówię żartobliwie. - Nawet spać sam nie możesz.
Od razu pożałowałam tych słów, ponieważ dzieciak rzucił się na mnie i małymi piąstkami zaczął uderzać i wymachiwać w moją stronę.
- Miałem koszmary. - wyjaśnił, kiedy już się uspokoił. - Śniło mi się, że goni mnie wielki tygrys i pożarł Pana Jojo.
Pan Jojo to ulubiona zabawka Tinniego.
- Już dobrze. - przytuliłam go. - Na następny raz obudź też mnie kiedy będziesz miał zły sen, dobrze.
Brat dostał ode mnie całusa w policzek i pobiegł zarumieniony przebrać się w ubrania. Obok mnie usiadła mama, widać było, że siliła się na spokój.
- Wiesz Charlie. - chwyciła moją dłoń. - Mamy teraz wakacje, mało czasu i pieniędzy dla siebie. Pomyślałam, że dobrze by było, żebyście gdzieś odpoczęli, gdzieś za granicą. - w jej oczach widziałam łzy.
- Nie pojedziesz z nami, prawda? - spytałam cichym, bezbarwnym głosem. Kuliłam się w sobie, a w gardle rosła wielka, wielka, naprawdę ogromna kula.
- Muszę trochę popracować. Gdy wrócicie, wszystko będzie dobrze. Obiecuję. - puściła moją dłoń, a ja by uchronić się przed upadkiem z krzesła chwyciłam się jego poręczy.
- Więc... - starałam się, by mama nie poznała po moim głosie, że jest mi smutno. - Więc gdzie pojedziemy?
- Do mojej starej przyjaciółki. - zerknęła na mnie. - Do Australii. Rozmawiałam już z nią o waszym przyjeździe. Zgodziła się pod warunkiem, że nie będziecie jej przeszkadzać w pracy. Odwiozę was na lotnisko. Gdy już wylądujecie macie wziąć taksówkę i stamtąd dojechać do Melbourne. - gadała jak nakręcona. - Poczekacie przy starej fontannie w mieście. To zaraz obok Centrum Handlowego. Peggy po was przyjedzie, albo wyśle kogoś.
Przytuliła mnie. Tak po prostu.
- Eh, Charlie. Jak ja ci zazdroszczę. Przed tobą całe dwa miesiące beztroskiej...
- Nudy. - dokończyłam.
- Jestem pewna, że jeśli nie będziecie razem z Tomem zwiedzać to znajdziecie sobie wspaniałych przyjaciół. - ujęła moją twarz w dłonie. - Dacie sobie beze mnie radę?
- Damy. Obiecuję. - lekko odepchnęłam jej ręce. - Gdzie dokładnie się wybieramy?
- Melbourne, Australia. Spakuj wszystkie potrzebne rzeczy, nie bierz zbyt dużo koszulek na ramiączkach. Pegg mówiła, że są tam okropne wahania wilgoci i często w wakacje pada. Zabierz swoje puszyste botki. Charlie. Charlie, no już. Nie martw się. Uszy do góry, to tylko dwa miesiące. Co się może zdarzyć w tak krótki czas? No co? - nie wiem dlaczego uciekłam z kuchni.
Nie miałam się z kim żegnać, kogo pocieszać, że wyjazd do Melboune to tylko skromne wakacje. Sama nie wierzyłam, że ja i Tinny zostaniemy tam tylko na okres lata. Przecież gdyby tak było naprawdę mama powiedziałaby nam o tym wcześniej, albo wysłała mnie do pracy! Stało się. Stało się coś. Musiało się stać. Przecież mama też chce odpocząć. Pewnie nie chciała mnie urazić i wymyśliła tę wymówkę z brakiem czasu. Najważniejsze teraz to nie narobić jej kłopotu i pomagać.
Wyjęłam walizkę z pod łóżka. Rozpięłam zamek błyskawiczny. Co zabrać? Buty, trampki, skejty. Zimowe buty brać? Przecież one są na jesień przygłupia! Bierzemy. Puszyste botki, ciepłe skarpetki.
Sukienki? Spódniczki? Nie, jeszcze wyjdę na ofiarę. Spodnie - te czerwone, czarne. Alladynki i dżinsowe, krótkie. Z obniżonym krokiem. Luźne koszulki, T - shirty - czarne. Parę kolorowych podkoszulków, dwa ciepłe swetry. Czapki, rękawiczki, chustka. Przybory do makijażu które używałam tylko na co dzień. Gumki do włosów, grzebień, rzeczy do pielęgnacji ciała, szampon. Kurtka?
- Kurtkę będziesz miała w podręcznym bagażu. - przyszedł Tinny. Usiadł na podłodze i przyglądał się moim farbom i pędzlom. - Weźmiesz je?
- Nie.
- Zabiorę parę dla ciebie do swojej walizki. Jeśli chcesz. - dodał.
- Dzięki, ale raczej nie będę malować. Spakowany już? - zaprzeczył. - Pomogę ci. - zaoferowałam na co w moim pokoju pojawiła się jego walizka i rzeczy które chce zabrać.
Kiedy byliśmy już gotowi mama pojechała na lotnisko kupić nam bilety i sprawdzić o której mamy najwcześniejszy samolot.
Zniosłam nasze walizki i podręczne bagaże i usiadłam w salonie. Był niewielki, nie opływał bogactwem, nie był on zrobiony na pokaz. To był kącik mamy - zawsze przesiadywała tu kiedy tęskniła. Zastanawiałam się czy będziemy do siebie pisać, czy będzie jej bez nas smutno i czy w ten czas kiedy my będziemy się zanudzać na śmierć w starym Melbourne ona znajdzie sobie nowego faceta. Zwykle tak było - dzieci nie ma w domu to ona od razu wszystkim wskakiwała do łóżka. Czasami myślę, że to chore, ale później uświadamiam sobie co zrobił jej tata. Wcale się jej nie dziwię, musi strasznie tęsknić.
Około dziesiątej wieczorem wróciła. W rękach trzymała dwa bilety najniższej klasy do jakiegoś miasta, pewnie leżącego obok naszego celu. Wręczyła nam bilety i oznajmiła, że musimy wstać równo o dwunastej w nocy, ponieważ są duże korki.
Duże korki to ty masz w nocy, tak?, odgryzłam się w myślach. Po prostu wspaniale! Zmiana strefy czasowej o osiem godzin jeszcze nie spać całą noc! Ciekawe czy będę musiała nosić na rękach Tinniego...

Stoimy i stoimy na tym zasranym lotnisku, czekając do odprawy, a samolot startuje za pół godziny! Ludzie, czy tak trudno pokazać co się ma w skarpetkach?! Bielizny nie ściągamy, a wy robicie drakę o głupie skarpetki! Już zabrali pana w czerwonych okularach, miał przy sobie zbyt dużo ostrych narzędzi. Psa starszej pani oddano do tymczasowej opieki w schronisku, ponieważ miał metalową obrożę, która jakimś cudem zakleszczyła się i nikt nie mógł jej odpiąć. W końcu nasza kolej. Ściągam kolejno kurtkę, bluzkę. Przeszukują mi kieszenie. Widać znaleźli moją komórkę, bo poprosili bym schowała ją do plecaka. Skarpetki, jedna i druga. Trampki, nawet sprawdzali czy nie mam ukrytej kamery! Jestem czysta poza małym drobiazgiem - moim amuletem. Sprawdzali go z dziesięć razy czy nie ma niebezpiecznych funkcji i czy nie stanowi zagrożenia, a potem tak zwyczajnie oddali go mojej mamie. Mój amulet. Ten który dostałam od taty na swoją komunię, ten który wiernie mnie strzegł nie poleci ze mną do Melbourne?! Oszaleli! Z Tinnym poszło o wiele łatwiej. Nie sprawdzali mu nawet skarpetek, chociaż były po brzegi wypchane jego ulubionymi cukierkami. Nawet zastanawiałam się czy może wcisnąć by mu gdzieś mojego amuletu, ale mama kategorycznie tego zabroniła.
- Tylko pamiętaj, że masz szukać karteczki z moim lub twoim imieniem. Lub nazwiska. Na karteczce. Pamiętasz? - przytakuję i chcę się oddalić razem z małym, ale mama za nami woła. - Dacie sobie beze mnie radę?
Oczywiście, że nie damy. Jesteśmy marionetkami, przecież nie potrafimy chodzić, myślę z sarkazmem i udaję, że nie słyszałam pytania.

W samolocie Tinny kręcił się i kręcił, aż w końcu zasnął na moim ramieniu. Strasznie było. Nie tak wyobrażałam sobie nasz pierwszy lot samolotem. Z tyłu cały czas strasznie coś buczało, zasłonki na okna były doszczętnie zepsute. Dziwiłam się jak mój brat potrafi spać w takich warunkach. Wkrótce przekonałam się, że jakoś potrafię zasnąć. Parę godzin snu dobrze mi zrobi.

- Proszę wszystkich pasażerów o zajęcie miejsc! - rozległo się w głośnikach, a potem powtórzone dwa razy. - Zaraz lądujemy. Proszę schować bagaże pod siedzenie, sprawdzić czy mają państwo zapięte pasy, obudzić tych, którzy śpią. Proszę o odłożenie wszelkich napojów oraz jedzenia do kubła. Proszę nie bagatelizować naszych poleceń.
Usiadłam na miejscu. Schowałam nasze bagaże pod siedzenia i zapięłam je specjalnym usztywnieniem. Sprawdziłam, czy Tinny ma zapięte pasy i czy moje się nie odpięły. W trakcie lotu spostrzegłam trzy razy, że zostały one w jakiś sposób uszkodzone. Obudziłam brata, który przecierał zaspane oczy, a potem odłożyłam nasze niewidzialne napoje i jedzenie do kubła, który przesuwał się wzdłuż siedzeń.
Coś nam zapiszczało w uszach i ogłuchłam. Tak po prostu nic nie słyszałam. Kiedy koła dotykały ziemi poczułam dziwną ulgę, rozkosz. Tinny cały był oblany potem. Przetarłam chusteczkami jego czoło, a potem można było wysiadać. Tak przynajmniej myślę, bo nikt nas nie nawoływał. W sali lotów odzyskaliśmy swoje bagaże i dopiero wtedy jako tako zaczęłam odzyskiwać słuch.
- Szukamy karteczki z imieniem mamy. Lub moim. - szepczę do chłopczyka, a ten pociąga mnie za rękaw. - Zostaw! Nie widzisz, że trzeba poczekać? Widocznie jeszcze nie dotarli na miejsce.
Ale on nie dawał za wygraną.
- Charlie, Charlie! Patrz! - I pokazał w kierunku chłopaka o ciemnych, czarnych włosach i z bladym uśmiechem na twarzy. W ręce trzymał karteczkę z napisem "MAŁY TOM", a gdzieś tam obok niego wygłupiała się czwórka chłopaków. Robili żarty starszym ludziom, całowali ich w policzki i tańczyli. Jeden nawet szczekał.
- On musiał przyjechać po nas. - mówi po czym podbiega do chłopaka o czarnych włosach. Pyta go czy przyjechał po Toma Mia, a on przytakuje.
Kiedy mnie zauważa na jego twarzy maluje się zdziwienie.
- A ty to kto? - pyta bardziej z troską w głosie niż wyższością.
- To moja siostra, Charlie. - przedstawia mnie mój mały pomocnik.
- Cher. - poprawiam go. Nawet myślę czy by nie wyciągnąć do nieznajomego ręki, ale stanowczo odsuwam od siebie tę myśl.
Coś musi nie grać skoro pyta się kim jestem. Może wystąpił jakiś błąd i spodziewali się dwoje chłopców?
- Skip nie mówił, że ma przyjechać jakaś dziewczyna. - mówi powoli i wyraźnie. Czuję zażenowanie całą sytuacją.
- Przepraszam, ale mama... To znaczy Patrice powinna przekazać wam informację o moim przyjeździe. Razem z Tinnym. - cedzę przez zęby. No to mamy kłopoty.
I jak to ująć - na raz podbiega do nas stado rozryczanych, rozradowanych nastolatków drżąc się niemiłosiernie i otaczając nas wianuszkiem. Tylko ja, czarnowłosy i Tom stoimy bezruchu wpatrując się w siebie. W końcu głos zabiera brunet z cieniami pod oczami.
- Stop! Stop! Uspokójcie się, wy małpiszony! - podchodzi do czarnowłosego, który jest najwyższy ze wszystkich tu obecnych. I chyba najcięższy.
- Przyjechali we dwójkę. - od razu zeznaje. - Co teraz?
Chłopak w cieniami podchodzi do mnie i  przygląda mi się. Okrąża moją osobę dyskretnie przy tym dotykając moich rąk. Stoję sztywno. Pewnie zaraz mi wkopie, myślę. Nastawiam się do potwornego ataku bólu, ale to nie następuje. Słyszę tylko ciche pomrukiwania i szepty. Najniższy chłopak z kolczykiem pod dolną wargą wyciąga telefon.
Będzie dzwonił na policję?, myślę. Wolałabym już zostać brutalnie pobita niż spisana jako "Dziewczynę, która nie miała przylecieć na wakacje do Melbourne. Ale zamiast tego wszyscy słyszymy wyraźnie damski głos.
- Mamo? Czy miała przylecieć z Tomem jakaś dziewczyna? - pyta chłopak z kolczykiem. - Tak, przyleciała. Na oko ma jakieś 16 lat. Tak? Naprawdę? Ale chłopaki nie przygotowali dla niej pokoju. - rozmawia z nią tak, jakby mnie tu nie było, myślę. - Dobra, zgarniamy ich do domu. Nie? Na pewno? Nie zgodzi się, powie, że to gwałci jego prywatność. - dość komicznym wzrokiem szuka w tłumie największego z obecnych chłopaków. - To może u Brooksów? Tak? Może być? To super, zapytam ich. Ale potem. Mamo, teraz jedziemy do McDonalda. Tak, Beau wariuje. Chce hamburgera. Nie wiem, czy lubią. Może. Tak, zapłacę za nich. Tak, wybiorą sobie coś co lubią. Dobrze, postaram się być dla nich wyrozumiały. Chłopaki mają się dobrze. Jak Brooksowie się zgodzą to mam z nią przyjechać do nas? Albo ma już tam zostać? Uhm, okay. Dobra, zostawi walizki i przyjedziemy. Hamburgera, frytki i małą colę? Okay, ale ty płacisz. Za wszystkich. - ciche westchnięcie i połączenie zerwane.
- Jedziemy do McDonalda baby! - wykrzyknął chłopak z cieniami pod oczami. Nawet mi się nie przedstawili.
Przeszliśmy na parking, w drodze przejął moją walizkę któryś z chłopaków. Zorientowałam się, że dwoje z nich jest takich samych. No, może nie aż tak podobnych. Jeden miał kolczyk w wardze, inny jeden kolczyk w uchu. Ten wyższy miał pieprzyk na środku nosa, a ten niższy po okiem. Z niechęcią wsiadłam do czarnego auta, które połyskiwało groźnie. Zajęłam miejsce za kierowcą, obok okna.
W trakcie podróży mogłam do woli podziwiać widoki, także te niemiłe. Raz przejechaliśmy obok dzieciaków trochę młodszych ode mnie. Jeden trzymał na plecach piłkę i rozbierał się aż do naga. To był okropny widok, a gdy zobaczyli to chłopcy cała piątka głośno zagwizdała. Przeniosłam wzrok z tych ofiar na ulicy i już po chwili zorientowałam się, że wszyscy w aucie przyglądają mi się. Niby tak od niechcenia najpierw popatrzałam na siedzącego po drugiej stronie, też obok okna jednego z bliźniaków. Miał w nosie kolczyk. I w wardze. Spodobał mi się jego ciepły, nieśmiały uśmiech którym mnie teraz darzył. Chłopak na głowie miał czapkę - pandę. Tak, tę słynną czapkę. Potem siedział jego bliźniak, albo chłopak z kolczykiem w wardze jest bliźniakiem tego obok Tinniego? W każdym razie ten nie miał żadnych kolczyków. Jedyne co go odróżniało od brata to grzywka na inną stronę oraz dwa pieprzyki pod okiem. Też się uśmiechał, ale stwierdziłam, że jego brat ma lepszy (czytaj słodszy) uśmiech. Potem naszła mnie ciekawość i w lusterku przyglądałam się owemu chłopakowi z kolczykiem, który dzwonił do swojej matki. Był dość niski. Dobrze, że zmieścił się w tym bagażniku, myślę. Nie chciałabym, żeby zamiast niego do bagażnika wszedł mój brat. Za kierownicą siedział dość umięśniony jak na moje oko osiemnastolatek. Na jego twarzy nie było uśmiechu, jednak nie był też zbyt poważny. Włączył radio. Miał długą grzywkę. Był niemniej przystojni jak inni. Obok niego, na miejscu pasażera siedział owy czarnowłosy.
- To jak masz na imię? - doszedł nas głos z tyłu. Odwróciłam głowę w tamtym kierunku.
- Charlie. - wyjąkałam przedłużając "e".
- Skip. To znaczy Daniel. - i podał mi dłoń. Uścisnęłam ją lekko. Przeszły mnie miłe dreszcze, zresztą zawsze tak miałam kiedy dotykałam czyjejś obcej dłoni. Uśmiechnął się zawadiacko, a potem wcisnął moją dłoń w rękę jednego z bliźniaków.
I znowu ten przyjemny dreszczyk. Jeszcze chwila i zacznę chichrać się jak głupia. Bliźniak pocałował moją dłoń po czym nie chciał jej puścić.
- To Jai. Ten najgrzeczniejszy. Podobno. - teraz odezwał się kierowca, a owy Jai zarumienił się. Potem moją dłoń przejął jego brat. Nie całował lecz uśmiechał się i kciukiem jeździł po zewnętrznej stronie mojej dłoni. Był to bardzo kojący gest.
- Przestań Luke! - moją rękę wyrwał Daniel, który przecisnął ramię przez szparę między siedzeniami. - Ona jest moja. - zawarczał, a raczej mruknął przyjaźnie, a Luke się speszył.
- Beau malutka. - kierowca wyciągnął wolną rękę nawet się nie odwracając. Byłam mu za to wdzięczna. - Obok James. Jest najcichszy z nas wszystkich. - nie podałam mu dłoni, ale posłałam przyjazny i w miarę ciepły uśmiech. - Masz jakąś ksywkę?
Przytaknęłam. Może to i nie były ksywki, ale zdrobnienia mojego imienia.
- Daniel to Skip, James to Vjayjay. Jai to JJ, Luke to Lukey, Brooks lub Lukey - pookey. A ja to... - i tu się zarumienił.
- A to jest nasz Bobo! - wykrzyknął znienacka Luke. - Nie wstydź się Bobo w końcu każdy jest człowiekiem!
Zachichotałam cicho.
- A ty? - zapytał Jai. - Masz jakąś ksywkę?
- Cher. Lie. Albo Mia. - niechętnie mówiłam swoje uzyskane przez okres dzieciństwa przezwiska.
- Mia? Od czego to?
- Od nazwiska. - nie mam ochoty mu tłumaczyć.
- Masz na nazwisko Mia? Charlie Mia? - czułam wprost, że wszystkie pary oczu zwrócone były w moją stronę.
- Tak. Kiedy będziemy na miejscu?
- Najpierw wskoczymy do McDonalda. Bobo dostaje głupawki jeśli nie je tam raz na miesiąc. - i rzeczywiście. Już zaparkowaliśmy na parkingu.
Wylewaliśmy się jak strumienie z auta, aż w końcu Beau pomógł Skipowi wyjść z bagażnika. Kiedy już wszyscy weszliśmy do budynku zaparło mi dech w piersiach. Tinniemu chyba też bo musiałam mocno chwycić go za chude ramiona, by zaczął oddychać.
- Nigdy wcześniej nie byliśmy... - szeptam, a chłopcy już wiedzą, że nigdy nie byliśmy w fast foodach.
- Nie wierzę! - krzyczy do nas Beau z końca sali. - Nigdy?
I wtedy uświadamiam sobie ile z życia straciłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz