Więc odchodzę. Tak po prostu, bo pisanie tego nie jest dobre. Wszystko jest do bani. Dziękuję, że byliście. Przepraszam za niedodawanie rozdziałów i obietnice. Nie usunę histori. Nie proszę o zrozunienie. Możecie płakać przy czytaniu i być złymi
Nie wrócę
- Autorka - Weronika
Planowałam smutne zakończenie.
Dla dociekliwych: Jai skończył w więzieniu, ona umarła, Gina już się nie obudziła. Daniel był szczęśliwym ojcem. Luke się załamał i popełnił samobójstwo. Planował mieć dzieci i wierzył, że ona nie umrze. Nikt nie trafił do nieba, bo go zwyczajnie nie ma.
środa, 9 lipca 2014
poniedziałek, 26 maja 2014
XXVII - Megan i Pan Fasolka
*Gina*
Podchodzę do okna w swoim pokoju i odsłaniam widoczek na park znajdujący się po przeciwnej stronie ulicy. Ciągle myślę o słowach swojego syna. Czy naprawdę wyrzuciliśmy go z wnętrza rodzinnej miłości? Czy Beau też tak się czuje?
Kręcę głową, jakbym chciała w ten sposób pozbyć się negatywnych myśli. Tak naprawdę nie chcę przyznać, że to, co powiedział Jaidon jest prawdą. Stworzyliśmy zupełnie nierealną szczęśliwą rodzinę, pragnąc, by Charlie poczuła się wśród nas szczęśliwa za wszelką cenę. Wysoką cenę.
Odgarniam kosmyk brązowych włosów, nieco zniszczonych przez lata życia, ale wciąż dobrze trzymających się. Ulica jest nieruchliwa i jakby zamarła, nasłuchując dalszych rozwojów wydarzeń. Mam wrażenie, jakby drzewa i wiatr obarczały mnie winą, za teraźniejszą sytuację. Jestem w końcu ich matką, powinnam kochać wszystkich bez wyjątku na to, jacy są!
Ukrywam twarz w dłoniach. Nie płaczę. Nie mam na to siły, zupełnie jak Charlie. Może i byłoby łatwiej wylać potok łez, a potem stwierdzić, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i nie ma się czym martwić. Jednak tak nie jest, co można chociażby dostrzec po napiętej atmosferze w tym domu.
Ogarnia mnie senność. Leki, które zażyłam w środku nocy powoli zaczynają współgrać z melancholią ogarniającą moje ciało. Zasuwam białą, koronkową firankę i kładę się na miękkiej pościeli. Brakuje mi kogoś, kto przytuliłby mnie i powiedział, że jakoś dam sobie radę.
Po chwili oczy ciążą mi niemiłosiernie i zapadam w głęboką ciemność. Tej nocy o niczym nie śnię.
*Beau*
Kiedy wracam do domu, jest grubo po północy. Księżyc oświetla uliczkę prowadzącą wzdłuż szeregu
kolorowych domków w Melbourne. Nogi plączą mi się czasem. Lepię się od potu. Dzisiejszy dzień był dla mnie istnym wyzwaniem, ponieważ ja i mój chłopak cały dzień spędziliśmy na siłowni.
Rozglądam się niespokojnie, kiedy słyszę skrzypienie otwieranej furtki i czyjeś kroki. Zarys postaci pojawia się przede mną; jest tego samego wzrostu.
- Cześć, Beau. - mówi owy głos, a potem chce mnie uniknąć, ale nie pozwalam na to. Blokuję dostęp na przeciwległą uliczkę. Jai zakasał rękawy i zadarł głowę do góry, by wydać się większym. Popycham go lekko i gestem ręki wskazuję na nasz dom. Młody Brooks zaciska zęby. - Powiedz mamie, żeby się nie martwiła. Tylko jeden skok i będzie po wszystkim.
- Na pewno wszystko dobrze, bracie? - mówię, a mój głos odbija się echem. W oddali słychać przejeżdżające auta. Martwię się o młodego. Wiem, że wplątał się w jakieś nieciekawe towarzystwo.
Jaidon uśmiecha się od niechcenia i drapie się w skroń. Ku mojemu zaskoczeniu kręci głową i odchodzi na pobliską ławkę. Idę za nim i obaj siadamy na pamiętnej ławce, na której po raz pierwszy zwymiotowałem po trzech kubeczkach lodów waniliowo-kiełbaskowych. Patrzę na Jaia i daję mu czas na podjęcie męskiej decyzji. Nastolatek bawi się swoim kolczykiem w brwi i to raz zakłada, to zdejmuje beanie, które mierzwi mu włosy.
- Cholernie mnie to przygniata. Ta cała afera ze ślubem. - mówi w końcu, a ja otwieram usta, by zaprzeczyć, ale muszę stwierdzić, że młody ma rację. Nie myli się; wszyscy dostali bzika.
- Full of shit* - mówię akcentując każdą literę. Nie jest to tak, że jestem po jakiejkolwiek stronie tego problemu. Nie boli mnie to, że mama nie opiekuje się mną tak, jak robiła to, gdy miałem osiem lat i prosiłem ją o baterie. Ja mam swoje życie, poukładane w miarę możliwości. Ale mam też braci, którzy wciąż jej potrzebują. Bo tak naprawdę Jai jest jeszcze małym, śmiesznym, zagubionym dzieciakiem potrzebującym rodziców.
- Pójdziesz? - pyta stukając w poręcz ławki. Przebiera nerwowo nogami. Mrugam zaskoczony i uświadamiam sobie, że mówi o ślubie Charlie z Lukiem.
- Pójdę. - mój brat mruczy coś pod nosem. - A nie powinien?
Jai mierzwi sobie czuprynę. Wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów. Spoglądam na nią z odrazą i wytrącam mu ją z ręki. Wydaje się być zły, ale nie na tyle, by podnieść ją i ponownie wyjąć tą trutkę.
- Słuchaj, Jai. Wiem, że jest ci ciężko, wiem, ile dla ciebie znaczy Charlie. Ale pewnych rzeczy nie można zmienić, w tym także uczuć. - wygłosiłem swoją przemowę, kiedy młody się wtrącił.
- Nie Beau! - krzyknął i zerwał się na nogi. Zacisnął pięści i szczęki, nozdrza drgały mu gwałtownie. - Nic nie wiesz o tym pieprzonym gównie! Chcę, żeby ona była moja! Chcę, żeby przy mnie była! Ona nie ma umierać! Ma żyć! Ma być szczęśliwa, ze mną!
Jai za wszelką cenę starał się być twardy. Zamknął oczy, ale wiedziałem, że pod powiekami czają się niechciane łzy. Zawsze dbał o to, by ludzie dookoła nie dowiadywali się o jego prawdziwych uczuciach, a teraz cała skorupa pękła, a światło dzienne ujrzało miliony jego zmartwień.
- Wiesz, co mnie najbardziej boli? Wiesz? - zapytał, podnosząc papierosa i zapalając go. - Boli mnie kurwa to, że mama tak bardzo się z nimi cacka. Że oprócz zakochanej parki nic się dla niej nie liczy. Zapomniała, że ma jeszcze dwóch synów, jednego na wychowaniu! I wiesz, co tak naprawdę sądzę? Że ona nas nie kocha. Nie kocha mnie. Za to, że chcę Charlie. Za to, że ciągle stwarzam jakieś problemy. Za to, że nie jestem słodki jak Luke, nie mam dziewczyny idealnej i ciągle jestem kulą u nogi! Ona mnie za to nienawidzi!
Młody Brooks wymachiwał rękoma z wściekłości. Jego twarz przybrała barwę dorodnego buraka. Raz po raz kopał w metalową czarną nogę od ławki, dając upust wściekłości. Jego czapka ześlizgnęła mu się z głowy i upadła na chodnik. Kopnął w nią i popatrzał na mnie ze złością. Czekałem na kolejny wybuch niepowstrzymanej furii.
- Kurwa, Beau, ja kradnę samochody! Palę, upijam się do nieprzytomności! Wyjeżdżam - kolejny kopniak. - A kiedy wracam, co zastaję?! Szczęśliwą R-O-D-Z-I-N-K-Ę! W której ja nie mam prawa uczestniczyć! Wszyscy mnie nienawidzą, wszyscy posądzają mnie o chorobę Charlie! Chciałbym się cofnąć do dnia, kiedy pierwszy raz ją spotkaliśmy! Chciałbym wtedy po prostu powiedzieć jej coś, co by ją zabolało, zniszczyło i dzięki temu miałbym spokój! Ale nie?! Nie mógłbym, bo przeklęte uczucia są silniejsze!
Wstałem i wytarłem spocone dłonie o spodnie. Widywałem wiele razy napady złości u braciszka, jednak nigdy nie mówił wprost o swoich uczuciach. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak mało czasu spędzałem z nim, w domu i przy mamie. Jak bardzo go zaniedbywałem? Do tego stopnia, że śmie twierdzić, że nikt go nie kocha. Jak mogę być tak potwornym starszym bratem?
Kiedyś, możliwe, że parę lat temu, miesięcy lub dni... To wydaje się jak sen - odległy i nierzeczywisty. Kiedyś chodziliśmy zwartą grupą po mieście i razem szukaliśmy guza. Nagrywaliśmy filmiki i byliśmy Just Another Name Of Silly Kids In Another Nation. Dzieci, kochające dobrą zabawę. Więc, gdzie teraz jesteśmy? Przyrzekaliśmy sobie wszyscy na śmierć i życie, że nie opuścimy siebie aż do dnia, w którym nie pozostanie na świecie ani jedna Janoskianator. Codziennie wstawaliśmy skoro świt, wrabialiśmy ludzi w różne dziwne historyjki. Gdzie podziało się Janoskians? A gdzie są teraz Luke i Jai?
Odchrząknąłem. Chyba zrobiłem się zielony na twarzy. Jai nieco się uspokoił, ale jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. Myślę, że podejrzewał, o czym właśnie sobie przypomniałem.
- Jai... - chciałem mu powiedzieć, jak bardzo kocham go takim małym, jak bardzo mama i ja go potrzebujemy, ale te słowa nie zostały wypowiedziane. Jai rzucił mi spojrzenie pełne pogardy i odszedł. Zatrzymał się jeszcze na chwilkę i powiedział:
- No właśnie, Beau. Gdzie podziało się prawdziwe Jano? - nie wytrzymałem napięcia. Ten dzieciak miał rację. Odkąd pojawiła się Charlie, nasze zwykłe życie runęło. Teraz to ona była centrum całego Układu Janoskiowego.
*Daniel*
Zapukałem do drzwi domu Brooksów. Było już po siódmej i miałem nadzieję, że chłopaki oglądają właśnie coś w telewizorze. Kiedy nie usłyszałem kroków, zadzwoniłem po raz drugi, po czym sprawdziłem, czy zamknięto drzwi. Podszedłem do czerwonej skrzynki na listy, liczącej już sobie ponad dwadzieścia lat i wyjąłem z niej pocztę. Rachunku, upomnienia z bibliotek i wypożyczalni, natychmiastowy nakaz pojawienia się na policji i coś jeszcze.
List był zapakowany w żółtą kopertę ze znaczkiem Australii oraz naklejką kangura. Pomyślałem, że to kolejny list od fanek czekających z utęsknieniem na kolejny nasz zwariowany filmik, do którego nie mieliśmy głowy. Na odwrocie widniały niezgrabne literki napisane niebieskim atramentem, składające się w jedną całość.
"Pan Daniel Sayhounie, przebywający aktualnie w domu państwa Brooks, znajdujący się właśnie w tym momencie obok czerwonej skrzynki pocztowej, czytający ten list. Proszę, otwórz go."
Zaintrygowany i jednocześnie przestraszony odwróciłem głowę z nadzieją, iż nadawca znajduje się w pobliżu. Pomyślałem, że zostało to podrzucone dopiero przed chwilą, ale wiedziałem, że to nie jest prawda. Usłyszałbym szczęk otwieranej skrzynki, która dość mocno piszczała.
"Nie próbuj się ze mną kontaktować." - tak brzmiało pierwsze zdanie.
Teraz już naprawdę nie miałem pojęcia, co się dzieje. Kto do mnie postanowił napisać i dlaczego mam nie odpisywać?
"Myślę, że gdybyś dowiedział się, kim jestem, prawdopodobnie uznałbyś mnie za wariatkę. O ile już mnie za nią nie wziąłeś. Uprzedzę twoje pytanie, nie jestem Janocośtam. Więc pewnie teraz twój móżdżek zastanawia się, czego od ciebie chcę i kim tak naprawdę jestem?
Jak już mówiłam, nie próbuj mnie szukać. Wiem o tobie więcej, niż ty sam. Potraktuj to poważnie. Ty natomiast nie wiesz o mnie nic, i tak ma pozostać.
A, nie. Przepraszam, wiesz, że jestem dziewczyną. Ta informacja jest naprawdę poufna. Myślę, że jeśli uda mi się przynieść Ci ten list, to dostaniesz go we własne ręce. Myślę też, że i tak Pan Fasolka będzie chciał mnie odnaleźć."
Uśmiechnąłem się na widok nabazgranego "Pan Fasolka". To przezwisko przylgnęło do mnie, kiedy wytatuowałem sobie na knykciach kolorowe fasoleczki, które miały być... Odzwierciedleniem mnie.
"Nie Daniel, nigdy nie spotkaliśmy się na ulicy, jak dobrzy znajomi. Nie pracuję też w tutejszym pobliskim pubie, gdzie często się wybierasz, ale zawsze jestem z tobą.
Boże, to brzmi okropniej, kiedy to teraz czytam. Dobra, zapomnij, że wogóle dostałeś jakikolwiek listod jakiejkolwiek Megan. Po prostu baw się dobrze i nie zmarnuj sobie życia, tak, jak to zrobiłam ja.
Miłego popołudnia."
Złożyłem list do koperty i wszedłem do mieszkania Brooksów z nadzieją, że może oni pomogą mi odnaleźć Megan.
*Charlie*
Na chwiejących się nogach zeszłam na dół i udałam się do kuchni. Słyszałam, jak godzinę temu przyszedł Daniel. Byłam ciekawa, co jest z moim młodszym braciszkiem, ale równocześnie nie miałam na tyle odwagi, by pokazać młodemu, że się boję. Bo bałam się cholernie.
Bałam się o to, że nie zdążę wziąć ślubu z Lukiem. Bałam się, że nie naprawię swoich win względem Jaia. Bałam się zostawiać chłopaków na głowie biednej Giny.
Kiedy skończyły się schody, podciągnęłam nogawki swojej pidżamki w wesołe misie. W domu było pusto, a jedynie słychać było kroki Laly, która szła napić się wody ze swojej miseczki. Zawołałam Ginę, ale nikt nie odpowiedział. Zrobiłam sobie mocną kawę, sądząc że postawi mnie na nogi, ale tylko zebrało mi się na wymioty. Dostrzegłam pozostawioną pod drzwiami pocztę, lecz nie znalazłam nic, co należałoby do mnie.
Zakręciło mi się w głowie i zachwiałam się, zrzucając przy tym szklaną misę, która rozbiła się na tysiące drobnych kawałeczków. Ktoś musi być w domu. Luke nie zostawiłby mnie bez opieki.
- Pani Brooks! - zawołałam. - Gina, jest tu kto?!
Próbowałam wstać, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a mięśnie napinały się i rozluźniały w akcie desperacji. Dostrzegłam, że drzwi do pokoju mojej przyszłej teściowej są zamknięte. Był to znak, że jednak jest tutaj.
- Mamo Brooks! - zawyłam jeszcze głośniej i po raz wtóry spróbowałam się podnieść. - Cholera białaczka. - przeklęłam pod nosem i przeturlałam się na bok, nie bacząc, że ostre kawałki szkła wbijały się w mój biały T-shirt. Jęknęłam cichutko, kiedy upadłam znów na podłogę, lecz nie poddawałam się. Odwróciłam się na brzuch i podciągając się na rękach, dotarłam do pokoju mamy Brooksów. Po schodach zbiegł zaspany Beau z rozczochraną czupryną i w koszulce z logo Dirty Pig. Kiedy ujrzał, że próbuję się podnieść, podbiegł do mnie i schwycił pod pachy niczym malutkie dziecko, które uczy się chodzić. Posadził mnie na krześle naprzeciw drzwi, a sam wszedł do pokoju swej rodzicielki.
To, co działo się potem, było splotem wielu zdarzeń, o których nie mieliśmy pojęcia, i których nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości. Wystraszony Beau drżącymi rękoma wybierał numer na pogotowie, sprawdzając puls matki. Ja - przygwożdżona do krzesła, obserwowałam to wszystko wielkimi oczętami. Karetka podjechała dziesięć minut potem, a do domu wparowali ratownicy medyczni, taszcząc ze sobą wielkie błyszczące torby. Zajęli się Giną, podali jej tlen i wtedy wzrok jednego padł na mnie.
Allan.
___________________________________________________________________________
Ogromne przeprosiny dla wszystkich, który odwiedzali i czekali na kolejny rozdział, który miał się pojawiać co 2 tygodnie. Jesteście wspaniali i ogromnie cierpliwy. Big hug ♥
Od razu mówię, że mam w planach około wakacji zakończyć tę historię. Przypuszczalnie pojawi się jeszcze 4-6 rozdziałów. Mam nadzieję, że nie zawiodę was kolejny raz.
Nowy rozdział powinien pojawić się dwa tygodnie po 1 czerwca, jakoże wcześniejsze dodanie nie jest możliwe z powodu wycieczki (28.05 - 30.05), moich urodzin (1.06) oraz wypadu na miasto z okazji moich urodzin (6.06).
UWAGA! W związku z tym, że najlepsza osoba na świecie (moja mama) musi iść do szpitala i przypuszczalnie nie będzie jej tydzień, a ja zostanę z samymi facetami w domu (don't worry!) z rozdziałem mogą się pojawić komplikacje. Jeśli nie będę miała zbyt dużo zajęć i obowiązków, a pogoda nie będzie tak dopisywała, rozdział pojawi się ok. 15.06/18.06 :)
Dziękuję za wyrozumiałość, miłe komentarze i motywację do dalszego pisania! Kocham was
Podchodzę do okna w swoim pokoju i odsłaniam widoczek na park znajdujący się po przeciwnej stronie ulicy. Ciągle myślę o słowach swojego syna. Czy naprawdę wyrzuciliśmy go z wnętrza rodzinnej miłości? Czy Beau też tak się czuje?
Kręcę głową, jakbym chciała w ten sposób pozbyć się negatywnych myśli. Tak naprawdę nie chcę przyznać, że to, co powiedział Jaidon jest prawdą. Stworzyliśmy zupełnie nierealną szczęśliwą rodzinę, pragnąc, by Charlie poczuła się wśród nas szczęśliwa za wszelką cenę. Wysoką cenę.
Odgarniam kosmyk brązowych włosów, nieco zniszczonych przez lata życia, ale wciąż dobrze trzymających się. Ulica jest nieruchliwa i jakby zamarła, nasłuchując dalszych rozwojów wydarzeń. Mam wrażenie, jakby drzewa i wiatr obarczały mnie winą, za teraźniejszą sytuację. Jestem w końcu ich matką, powinnam kochać wszystkich bez wyjątku na to, jacy są!
Ukrywam twarz w dłoniach. Nie płaczę. Nie mam na to siły, zupełnie jak Charlie. Może i byłoby łatwiej wylać potok łez, a potem stwierdzić, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i nie ma się czym martwić. Jednak tak nie jest, co można chociażby dostrzec po napiętej atmosferze w tym domu.
Ogarnia mnie senność. Leki, które zażyłam w środku nocy powoli zaczynają współgrać z melancholią ogarniającą moje ciało. Zasuwam białą, koronkową firankę i kładę się na miękkiej pościeli. Brakuje mi kogoś, kto przytuliłby mnie i powiedział, że jakoś dam sobie radę.
Po chwili oczy ciążą mi niemiłosiernie i zapadam w głęboką ciemność. Tej nocy o niczym nie śnię.
*Beau*
Kiedy wracam do domu, jest grubo po północy. Księżyc oświetla uliczkę prowadzącą wzdłuż szeregu
kolorowych domków w Melbourne. Nogi plączą mi się czasem. Lepię się od potu. Dzisiejszy dzień był dla mnie istnym wyzwaniem, ponieważ ja i mój chłopak cały dzień spędziliśmy na siłowni.
Rozglądam się niespokojnie, kiedy słyszę skrzypienie otwieranej furtki i czyjeś kroki. Zarys postaci pojawia się przede mną; jest tego samego wzrostu.
- Cześć, Beau. - mówi owy głos, a potem chce mnie uniknąć, ale nie pozwalam na to. Blokuję dostęp na przeciwległą uliczkę. Jai zakasał rękawy i zadarł głowę do góry, by wydać się większym. Popycham go lekko i gestem ręki wskazuję na nasz dom. Młody Brooks zaciska zęby. - Powiedz mamie, żeby się nie martwiła. Tylko jeden skok i będzie po wszystkim.
- Na pewno wszystko dobrze, bracie? - mówię, a mój głos odbija się echem. W oddali słychać przejeżdżające auta. Martwię się o młodego. Wiem, że wplątał się w jakieś nieciekawe towarzystwo.
Jaidon uśmiecha się od niechcenia i drapie się w skroń. Ku mojemu zaskoczeniu kręci głową i odchodzi na pobliską ławkę. Idę za nim i obaj siadamy na pamiętnej ławce, na której po raz pierwszy zwymiotowałem po trzech kubeczkach lodów waniliowo-kiełbaskowych. Patrzę na Jaia i daję mu czas na podjęcie męskiej decyzji. Nastolatek bawi się swoim kolczykiem w brwi i to raz zakłada, to zdejmuje beanie, które mierzwi mu włosy.
- Cholernie mnie to przygniata. Ta cała afera ze ślubem. - mówi w końcu, a ja otwieram usta, by zaprzeczyć, ale muszę stwierdzić, że młody ma rację. Nie myli się; wszyscy dostali bzika.
- Full of shit* - mówię akcentując każdą literę. Nie jest to tak, że jestem po jakiejkolwiek stronie tego problemu. Nie boli mnie to, że mama nie opiekuje się mną tak, jak robiła to, gdy miałem osiem lat i prosiłem ją o baterie. Ja mam swoje życie, poukładane w miarę możliwości. Ale mam też braci, którzy wciąż jej potrzebują. Bo tak naprawdę Jai jest jeszcze małym, śmiesznym, zagubionym dzieciakiem potrzebującym rodziców.
- Pójdziesz? - pyta stukając w poręcz ławki. Przebiera nerwowo nogami. Mrugam zaskoczony i uświadamiam sobie, że mówi o ślubie Charlie z Lukiem.
- Pójdę. - mój brat mruczy coś pod nosem. - A nie powinien?
Jai mierzwi sobie czuprynę. Wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów. Spoglądam na nią z odrazą i wytrącam mu ją z ręki. Wydaje się być zły, ale nie na tyle, by podnieść ją i ponownie wyjąć tą trutkę.
- Słuchaj, Jai. Wiem, że jest ci ciężko, wiem, ile dla ciebie znaczy Charlie. Ale pewnych rzeczy nie można zmienić, w tym także uczuć. - wygłosiłem swoją przemowę, kiedy młody się wtrącił.
- Nie Beau! - krzyknął i zerwał się na nogi. Zacisnął pięści i szczęki, nozdrza drgały mu gwałtownie. - Nic nie wiesz o tym pieprzonym gównie! Chcę, żeby ona była moja! Chcę, żeby przy mnie była! Ona nie ma umierać! Ma żyć! Ma być szczęśliwa, ze mną!
Jai za wszelką cenę starał się być twardy. Zamknął oczy, ale wiedziałem, że pod powiekami czają się niechciane łzy. Zawsze dbał o to, by ludzie dookoła nie dowiadywali się o jego prawdziwych uczuciach, a teraz cała skorupa pękła, a światło dzienne ujrzało miliony jego zmartwień.
- Wiesz, co mnie najbardziej boli? Wiesz? - zapytał, podnosząc papierosa i zapalając go. - Boli mnie kurwa to, że mama tak bardzo się z nimi cacka. Że oprócz zakochanej parki nic się dla niej nie liczy. Zapomniała, że ma jeszcze dwóch synów, jednego na wychowaniu! I wiesz, co tak naprawdę sądzę? Że ona nas nie kocha. Nie kocha mnie. Za to, że chcę Charlie. Za to, że ciągle stwarzam jakieś problemy. Za to, że nie jestem słodki jak Luke, nie mam dziewczyny idealnej i ciągle jestem kulą u nogi! Ona mnie za to nienawidzi!
Młody Brooks wymachiwał rękoma z wściekłości. Jego twarz przybrała barwę dorodnego buraka. Raz po raz kopał w metalową czarną nogę od ławki, dając upust wściekłości. Jego czapka ześlizgnęła mu się z głowy i upadła na chodnik. Kopnął w nią i popatrzał na mnie ze złością. Czekałem na kolejny wybuch niepowstrzymanej furii.
- Kurwa, Beau, ja kradnę samochody! Palę, upijam się do nieprzytomności! Wyjeżdżam - kolejny kopniak. - A kiedy wracam, co zastaję?! Szczęśliwą R-O-D-Z-I-N-K-Ę! W której ja nie mam prawa uczestniczyć! Wszyscy mnie nienawidzą, wszyscy posądzają mnie o chorobę Charlie! Chciałbym się cofnąć do dnia, kiedy pierwszy raz ją spotkaliśmy! Chciałbym wtedy po prostu powiedzieć jej coś, co by ją zabolało, zniszczyło i dzięki temu miałbym spokój! Ale nie?! Nie mógłbym, bo przeklęte uczucia są silniejsze!
Wstałem i wytarłem spocone dłonie o spodnie. Widywałem wiele razy napady złości u braciszka, jednak nigdy nie mówił wprost o swoich uczuciach. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak mało czasu spędzałem z nim, w domu i przy mamie. Jak bardzo go zaniedbywałem? Do tego stopnia, że śmie twierdzić, że nikt go nie kocha. Jak mogę być tak potwornym starszym bratem?
Kiedyś, możliwe, że parę lat temu, miesięcy lub dni... To wydaje się jak sen - odległy i nierzeczywisty. Kiedyś chodziliśmy zwartą grupą po mieście i razem szukaliśmy guza. Nagrywaliśmy filmiki i byliśmy Just Another Name Of Silly Kids In Another Nation. Dzieci, kochające dobrą zabawę. Więc, gdzie teraz jesteśmy? Przyrzekaliśmy sobie wszyscy na śmierć i życie, że nie opuścimy siebie aż do dnia, w którym nie pozostanie na świecie ani jedna Janoskianator. Codziennie wstawaliśmy skoro świt, wrabialiśmy ludzi w różne dziwne historyjki. Gdzie podziało się Janoskians? A gdzie są teraz Luke i Jai?
Odchrząknąłem. Chyba zrobiłem się zielony na twarzy. Jai nieco się uspokoił, ale jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. Myślę, że podejrzewał, o czym właśnie sobie przypomniałem.
- Jai... - chciałem mu powiedzieć, jak bardzo kocham go takim małym, jak bardzo mama i ja go potrzebujemy, ale te słowa nie zostały wypowiedziane. Jai rzucił mi spojrzenie pełne pogardy i odszedł. Zatrzymał się jeszcze na chwilkę i powiedział:
- No właśnie, Beau. Gdzie podziało się prawdziwe Jano? - nie wytrzymałem napięcia. Ten dzieciak miał rację. Odkąd pojawiła się Charlie, nasze zwykłe życie runęło. Teraz to ona była centrum całego Układu Janoskiowego.
*Daniel*
Zapukałem do drzwi domu Brooksów. Było już po siódmej i miałem nadzieję, że chłopaki oglądają właśnie coś w telewizorze. Kiedy nie usłyszałem kroków, zadzwoniłem po raz drugi, po czym sprawdziłem, czy zamknięto drzwi. Podszedłem do czerwonej skrzynki na listy, liczącej już sobie ponad dwadzieścia lat i wyjąłem z niej pocztę. Rachunku, upomnienia z bibliotek i wypożyczalni, natychmiastowy nakaz pojawienia się na policji i coś jeszcze.
List był zapakowany w żółtą kopertę ze znaczkiem Australii oraz naklejką kangura. Pomyślałem, że to kolejny list od fanek czekających z utęsknieniem na kolejny nasz zwariowany filmik, do którego nie mieliśmy głowy. Na odwrocie widniały niezgrabne literki napisane niebieskim atramentem, składające się w jedną całość.
"Pan Daniel Sayhounie, przebywający aktualnie w domu państwa Brooks, znajdujący się właśnie w tym momencie obok czerwonej skrzynki pocztowej, czytający ten list. Proszę, otwórz go."
Zaintrygowany i jednocześnie przestraszony odwróciłem głowę z nadzieją, iż nadawca znajduje się w pobliżu. Pomyślałem, że zostało to podrzucone dopiero przed chwilą, ale wiedziałem, że to nie jest prawda. Usłyszałbym szczęk otwieranej skrzynki, która dość mocno piszczała.
"Nie próbuj się ze mną kontaktować." - tak brzmiało pierwsze zdanie.
Teraz już naprawdę nie miałem pojęcia, co się dzieje. Kto do mnie postanowił napisać i dlaczego mam nie odpisywać?
"Myślę, że gdybyś dowiedział się, kim jestem, prawdopodobnie uznałbyś mnie za wariatkę. O ile już mnie za nią nie wziąłeś. Uprzedzę twoje pytanie, nie jestem Janocośtam. Więc pewnie teraz twój móżdżek zastanawia się, czego od ciebie chcę i kim tak naprawdę jestem?
Jak już mówiłam, nie próbuj mnie szukać. Wiem o tobie więcej, niż ty sam. Potraktuj to poważnie. Ty natomiast nie wiesz o mnie nic, i tak ma pozostać.
A, nie. Przepraszam, wiesz, że jestem dziewczyną. Ta informacja jest naprawdę poufna. Myślę, że jeśli uda mi się przynieść Ci ten list, to dostaniesz go we własne ręce. Myślę też, że i tak Pan Fasolka będzie chciał mnie odnaleźć."
Uśmiechnąłem się na widok nabazgranego "Pan Fasolka". To przezwisko przylgnęło do mnie, kiedy wytatuowałem sobie na knykciach kolorowe fasoleczki, które miały być... Odzwierciedleniem mnie.
"Nie Daniel, nigdy nie spotkaliśmy się na ulicy, jak dobrzy znajomi. Nie pracuję też w tutejszym pobliskim pubie, gdzie często się wybierasz, ale zawsze jestem z tobą.
Boże, to brzmi okropniej, kiedy to teraz czytam. Dobra, zapomnij, że wogóle dostałeś jakikolwiek list
Miłego popołudnia."
Złożyłem list do koperty i wszedłem do mieszkania Brooksów z nadzieją, że może oni pomogą mi odnaleźć Megan.
*Charlie*
Na chwiejących się nogach zeszłam na dół i udałam się do kuchni. Słyszałam, jak godzinę temu przyszedł Daniel. Byłam ciekawa, co jest z moim młodszym braciszkiem, ale równocześnie nie miałam na tyle odwagi, by pokazać młodemu, że się boję. Bo bałam się cholernie.
Bałam się o to, że nie zdążę wziąć ślubu z Lukiem. Bałam się, że nie naprawię swoich win względem Jaia. Bałam się zostawiać chłopaków na głowie biednej Giny.
Kiedy skończyły się schody, podciągnęłam nogawki swojej pidżamki w wesołe misie. W domu było pusto, a jedynie słychać było kroki Laly, która szła napić się wody ze swojej miseczki. Zawołałam Ginę, ale nikt nie odpowiedział. Zrobiłam sobie mocną kawę, sądząc że postawi mnie na nogi, ale tylko zebrało mi się na wymioty. Dostrzegłam pozostawioną pod drzwiami pocztę, lecz nie znalazłam nic, co należałoby do mnie.
Zakręciło mi się w głowie i zachwiałam się, zrzucając przy tym szklaną misę, która rozbiła się na tysiące drobnych kawałeczków. Ktoś musi być w domu. Luke nie zostawiłby mnie bez opieki.
- Pani Brooks! - zawołałam. - Gina, jest tu kto?!
Próbowałam wstać, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a mięśnie napinały się i rozluźniały w akcie desperacji. Dostrzegłam, że drzwi do pokoju mojej przyszłej teściowej są zamknięte. Był to znak, że jednak jest tutaj.
- Mamo Brooks! - zawyłam jeszcze głośniej i po raz wtóry spróbowałam się podnieść. - Cholera białaczka. - przeklęłam pod nosem i przeturlałam się na bok, nie bacząc, że ostre kawałki szkła wbijały się w mój biały T-shirt. Jęknęłam cichutko, kiedy upadłam znów na podłogę, lecz nie poddawałam się. Odwróciłam się na brzuch i podciągając się na rękach, dotarłam do pokoju mamy Brooksów. Po schodach zbiegł zaspany Beau z rozczochraną czupryną i w koszulce z logo Dirty Pig. Kiedy ujrzał, że próbuję się podnieść, podbiegł do mnie i schwycił pod pachy niczym malutkie dziecko, które uczy się chodzić. Posadził mnie na krześle naprzeciw drzwi, a sam wszedł do pokoju swej rodzicielki.
To, co działo się potem, było splotem wielu zdarzeń, o których nie mieliśmy pojęcia, i których nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości. Wystraszony Beau drżącymi rękoma wybierał numer na pogotowie, sprawdzając puls matki. Ja - przygwożdżona do krzesła, obserwowałam to wszystko wielkimi oczętami. Karetka podjechała dziesięć minut potem, a do domu wparowali ratownicy medyczni, taszcząc ze sobą wielkie błyszczące torby. Zajęli się Giną, podali jej tlen i wtedy wzrok jednego padł na mnie.
Allan.
___________________________________________________________________________
Ogromne przeprosiny dla wszystkich, który odwiedzali i czekali na kolejny rozdział, który miał się pojawiać co 2 tygodnie. Jesteście wspaniali i ogromnie cierpliwy. Big hug ♥
Od razu mówię, że mam w planach około wakacji zakończyć tę historię. Przypuszczalnie pojawi się jeszcze 4-6 rozdziałów. Mam nadzieję, że nie zawiodę was kolejny raz.
Nowy rozdział powinien pojawić się dwa tygodnie po 1 czerwca, jakoże wcześniejsze dodanie nie jest możliwe z powodu wycieczki (28.05 - 30.05), moich urodzin (1.06) oraz wypadu na miasto z okazji moich urodzin (6.06).
UWAGA! W związku z tym, że najlepsza osoba na świecie (moja mama) musi iść do szpitala i przypuszczalnie nie będzie jej tydzień, a ja zostanę z samymi facetami w domu (don't worry!) z rozdziałem mogą się pojawić komplikacje. Jeśli nie będę miała zbyt dużo zajęć i obowiązków, a pogoda nie będzie tak dopisywała, rozdział pojawi się ok. 15.06/18.06 :)
Dziękuję za wyrozumiałość, miłe komentarze i motywację do dalszego pisania! Kocham was
środa, 21 maja 2014
I love you guys but I'm sorry
Chcę was ogromnie przeprosić, tych, co nie zrażali się moją debilną dupą, która zapragnęła nagle oderwać się od tego fanfiction, i komentowali nieustannie dopraszając się kolejnego rozdziału. Wiele razy obiecywałam, pisałam, a i tak wyszło, jak wyszło. Więc na wstępie ogromne, wielkie przeprosiny dla garstki, która tutaj została.
Chciałabym znowu powiedzieć, że nie miałam czasu, ale tak naprawdę miałam go wiele. Nie chcę teraz się wykręcać i tłumaczyć. Jedyne, co mogę wam powiedzieć o powodzie przerwania pisania to to, że głęboko zastanawiałam się nad sensem istnienia wszystkiego, co jest we mnie. Myślę, że więcej czasu spędzałam nad dokształcaniem swojej osobowości i gonitwą za szczęściem.
Co mnie w końcu uderzyło mocno? Po części byli to moi rodzice, a raczej mama, która przyszła do mnie i zapytała się, co chciałabym dostać na urodziny. Namyślałam się cały dzień, i doszłam do wniosku, że chciałabym, by było to coś z Janoskians. Szukałam prawie cały dzień, przeglądałam przy tym filmiki i puszczałam na okrągło Real Girls Eat Cake. Drugi powód mojego powrotu brzmi następująco - najlepsza osoba na świecie, która sprała mój mózg. Składam jej hołdy za te rozmowy, podczas których przyznała się do czytania mojego fanfika i prosiła mnie o kolejne rozdziały. Nie powiem - bardzo mnie to ucieszyło i jakby otwarło oczy.
So... Nie będę miała do was żalu, jeśli stwierdzicie, że macie mnie gdzieś z powodu mojego chamstwa. Jeśli jednak postanowicie dać mi kolejną szansę, postaram się jej nie zmarnować i dokończę opowieść o Luku, Charlie, Beau i Jaiu.
Jedyne, co chcę wam jeszcze powiedzieć, to wielkie dzięki dla wszystkich tych osób, które nieustannie domagały się nowego rozdziału. Dziękuję nowym osobom, które tu trafiły, dziękuję starym, za to, że dotrzymywały towarzystwa samotnym postaciom. Czuję, że się za wami stęskniłam, i że właśnie to było mi potrzebne - regeneracja sił. I hope that nie zawiodę was ponownie i uda mi się dokończyć historię. Love ya so much guys ♥
Stay with me
Rozdział następny (niepoliczalny jak dla mnie) pojawi się jeszcze w ten weekend, ostatecznie w poniedziałek. Ponieważ 28,28 i 30 będę całkowicie (nie) odcięta od internetowego świata, nie przewiduję odpowiadania na wasze komentarze w tamtym czasie.
Chciałabym znowu powiedzieć, że nie miałam czasu, ale tak naprawdę miałam go wiele. Nie chcę teraz się wykręcać i tłumaczyć. Jedyne, co mogę wam powiedzieć o powodzie przerwania pisania to to, że głęboko zastanawiałam się nad sensem istnienia wszystkiego, co jest we mnie. Myślę, że więcej czasu spędzałam nad dokształcaniem swojej osobowości i gonitwą za szczęściem.
Co mnie w końcu uderzyło mocno? Po części byli to moi rodzice, a raczej mama, która przyszła do mnie i zapytała się, co chciałabym dostać na urodziny. Namyślałam się cały dzień, i doszłam do wniosku, że chciałabym, by było to coś z Janoskians. Szukałam prawie cały dzień, przeglądałam przy tym filmiki i puszczałam na okrągło Real Girls Eat Cake. Drugi powód mojego powrotu brzmi następująco - najlepsza osoba na świecie, która sprała mój mózg. Składam jej hołdy za te rozmowy, podczas których przyznała się do czytania mojego fanfika i prosiła mnie o kolejne rozdziały. Nie powiem - bardzo mnie to ucieszyło i jakby otwarło oczy.
So... Nie będę miała do was żalu, jeśli stwierdzicie, że macie mnie gdzieś z powodu mojego chamstwa. Jeśli jednak postanowicie dać mi kolejną szansę, postaram się jej nie zmarnować i dokończę opowieść o Luku, Charlie, Beau i Jaiu.
Jedyne, co chcę wam jeszcze powiedzieć, to wielkie dzięki dla wszystkich tych osób, które nieustannie domagały się nowego rozdziału. Dziękuję nowym osobom, które tu trafiły, dziękuję starym, za to, że dotrzymywały towarzystwa samotnym postaciom. Czuję, że się za wami stęskniłam, i że właśnie to było mi potrzebne - regeneracja sił. I hope that nie zawiodę was ponownie i uda mi się dokończyć historię. Love ya so much guys ♥
Stay with me
Rozdział następny (niepoliczalny jak dla mnie) pojawi się jeszcze w ten weekend, ostatecznie w poniedziałek. Ponieważ 28,28 i 30 będę całkowicie (nie) odcięta od internetowego świata, nie przewiduję odpowiadania na wasze komentarze w tamtym czasie.
niedziela, 30 marca 2014
XXXVI - "Nie zapominaj, że jesteś częścią naszej rodziny! Przepraszam, ich rodziny! wskazał na zdjęcie oprawione w ramkę, na któym widniały dwie uśmiechnięte postacie - Gina i Luke."
Serdecznie Was przepraszam!
W związku z tym, że przeżywałam chwilowy kryzys zdrowotny utraciłam dostęp na dwa miesiące do tego konta. Tzn. zapomniałam hasła. Dziś ok. 18 udało mi się zalogować. Chcę was przeprosić i błagać na kolanach o wybaczenie, a jako cząstkę przeprosin, nowy rozdział!
Szczerze mówiąc nie chciałam dalej pisać, ale Janoskians są tak cudowni, że nie da się nie dokończyć tej historii!
Rozdział pragnę zadedykować wszystkim tym, którzy byli, są i będą ze mną, i którzy niecierpliwie czekali na dalszą historię Charlie. Kocham was mocno ♥
Dzisiejszej nocy nie spałam. Może właśnie tak mam odpokutować za to, że przeze mnie bliźniacy się kłócą? Ciągle są jakieś dramy, bójki... Do cholery, zawsze myślałam, że bliźniacy powinni się nawzajem wspierać, ale gdy pojawiłam się ja...
Wiem, że to wszystko przeze mnie. Wiem, że Jai... Wiem o tym, że ranię oby dwóch - tak czy inaczej. Wiem też, że Jai nie jest tym "gorszym" ani "lepszym" bliźniakiem. Tak samo Luke. Czy można kochać oby dwóch facetów? Wiem, że Luke jest dla mnie wszystkim i, że gdybym teraz miała powiedzieć mu jak bardzo go kocham, to pewnie bym to zrobiła, ale z drugiej strony...
Nie chcę mówić, że użalam się nad Jaiem i tylko z tego powodu chcę załagodzić sytuację na wszelkie możliwe sposoby. Jai jest dla mnie jak brat... Chociaż bracia pewnie nie zakochują się w swoich siostrach.
Miłość... Ma wiele definicji. Ja chyba nie należę do żadnej z nich. Jestem oddzielną grupą miłości. Jestem jak pusta chorągiewka powiewająca samotnie na wietrze. Nienawidzę tego. To jakieś nieludzie... Bóg każe mi... Wybierać? Czy naprawdę chce, żebym wybrała pomiędzy Jaiem a Lukiem? Oh, proszę... Proszę.
Nad ranem budzę się z ogromnym bólem głowy. Luke jednym susem jest już przy mnie. Dzisiejszej nocy spaliśmy osobno. Nikt nie nalegał. Wiem, że teraz jestem... Jego narzeczoną. Boję się. Najbardziej na świecie boję się zranić go i zranić Jaia. Czasami odnoszę wrażenie, że to wszystko dzieje się za szybko; że my płyniemy silnym nurtem rzeki, a czas nas goni. Tak naprawdę próbujemy przechytrzyć czas, odwrócić bieg zdarzeń. Czy żałuję, że to właśnie ja poznałam Brooksów? Nie wiem. Myślę sobie, że zbyt dużo wycierpieli przeze mnie...
Gina upiera się, żebyśmy pojechali do szpitala. Wiem, że tak by było lepiej, ale w głowie już układa mi się plan. Wystarczy go tylko zrealizować, zniknąć z świata tej rodziny. Tak więc odmawiam, a kiedy ona próbuje aż do skutku wypraszam ja z pokoju. Głowa mi pęka, wiem, że zachowuję się nieznośnie, ale w tym momencie nie myślę racjonalnie.
Cały dzień nic nie jem, nie wpuszczam nikogo do pokoju. Czasami przez drzwi dobiega mnie szloch mojego brata, który tak bardzo chciałby mnie zobaczyć. Wyobrażam sobie, jak się o mnie boi, a wtedy czuję się jak szmata; jak ktoś, kim nie jestem. Jakby nie było będę wszystkich i tak ranić - najważniejsze osoby w moim życiu. Jedynym życiu, którego nie odzyskam już nigdy.
Dopiero kiedy wszyscy zasypiają (a przynajmniej tak mi się zdaje) schodzę do kuchni i z grymasem na twarzy zmuszam się do jedzenia. Lala z ciężarem kładzie się na materacu, który dla niej pozostawiono i momentalnie zasypia. Cały dom zapada w sen, a jedyną osobą, która trzyma się jeszcze na nogach jestem ja.
Wracam do swojego pokoju i wygrzebuję spod łóżka torbę. Pcham do niej bieliznę i jakieś ciepłe ubrania. Zdążyłam jeszcze tylko wcisnąć trochę jedzenia, jakiś batonik i portfel kiedy do pokoju wszedł on...
Jai.
Był smutny, przybity, ponury. Dawne iskierki w jego oczach wygasły. Może jeszcze tliły się tam gdzieś na dnie?
Kiedy wchodzi zastygam w bezruchu. Usłyszał mnie, może nawet śledził z ukrycia każdy mój krok. Nie drżę ze strachu tylko z wyczerpania.
Jai ma na sobie szary podkoszulek z nadrukiem w czaszki i bokserki. Zaspane oczy zamykały się same. Ziewnął przeciągle i obrzucił mnie ciekawym spojrzeniem, bynajmniej nie pożądliwym.
- Ranny ptaszek, co? - jego głos odbija się niczym echo od mojej czaszki i gnieździ się gdzieś w moim umyśle. Ton jego głosu jest pretensjonalny, wręcz pogardliwy. Wiem, że Jai mnie kocha i wiem też, że ja kocham Jaia. Jest dla mnie bądź co bądź jak starszy brat.
Wszystko staje się takie skomplikowane...
- Ty też wcześnie dziś wstałeś. - mówię i odwracam wzrok, udając, że zaintrygowało mnie coś na lodówce, stojącej w rogu pomieszczenia. Jaidon śmieje się złośliwie, a potem nagle milknie uświadamiając sobie, że to chyba nie najlepszy czas na kłótnie.
Brooks numer dwa klęka przede mną i patrzy mi prosto w oczy. Uważnie studiuję jego sylwetkę, patrząc, by nie wykonał wobec mnie jakiegoś ruchu, którego ktoś mógłby uznać za poufały. Bądź co bądź zaczynałam teraz nowe życie, nawet jeśli miałoby się ono skończyć przedwcześnie.
Tak, to znaczy nie. Nadal nie mogę sobie wyobrazić pozaziemskiego życia, ale łatwiej mi o tym myśleć. Kiedyś, kiedy już będę gotowa, zabraknie mnie przy Luke'yu, Jaiu, mamie i moim małym braciszku. Kiedyś zabraknie mi czasu, żeby coś namalować, żeby podziękować po raz setny Arianie, a jednocześnie wymierzyć jej solidny cios w policzek, za to, że tak bardzo zraniła mego przyjaciela.
Chciałabym, żeby moje życie, ślub, wesele i małżeństwo ciągnęło się przez całe życie, ale wiem niestety, że to nie jest możliwe. Już niedługo, mój czas mija w zawrotnym tempie; czuję to.
- Więc... Jak się czujesz jako narzeczona? - pyta nieco schodząc z tonu, którym obdarował mnie uprzednio. Jego smukła persona patrzy na mnie niemal błagalnie, a oczy wwiercają mi się na stałe w duszę. Robi mi się go aż żal, a przez myśl przechodzi mi, że może powinnam zostawić mojego kochanego i dać szansę bliźniakowi numer 2...
Nachylam się do niego i głaszczę go po policzku. Oboje nie odbieramy tego gestu, jako wskazówkę, czy zachętę do dalszych działań. Po prostu ramię w ramię, jak równy z równym jesteśmy przy sobie.
Wzdycham cicho czując zimno jego skóry. Jai zamiera w bezruchu niczym kamienny posąg i przygląda mi się.
- Czego ty właściwie chcesz, Charlie? - pyta szeptem odpychając moją dłoń. Zdezorientowana przez chwilę przypatruję się mu, a potem, nie zastanawiając się, odpowiadam.
- Wiesz, jak to jest żyć ze świadomością, że twoje dni są policzone? Że nikt prócz tego Pana w niebie nie wie, kiedy przyjdzie Twój czas? Wiesz, jak to jest żyć obok kogoś, kto tak bardzo cię kocha, kto nie pozwoli ci odejść? Wiesz o tym? - przerywam i skupiam się na jego kolczyku w brwi. - Wiesz, czego chcę? Chcę przeżyć swoje ostatnie dni w szczęściu, spokoju. A wiesz, ile bym dała, żeby po mojej śmierci ludzie wokół mnie tak nie cierpieli? Dałabym wszystko.
Dźgnęłam go w sam środek klatki piersiowej i smutno się uśmiechnęłam. Moja wypowiedź zrobiła na chłopaku piorunujące wrażenie, bo przez chwilę milczał, a w powietrzu czuć było determinację.
W końcu wstał, wyjął dwie szklanki i zrobił mi herbatkę, a sobie kawę. Objęłam gorący kubek obiema dłońmi i usiadłam w miękkim, bujanym fotelu znajdującym się w pokoju gościnnym.
Jai klapnął na kanapę i przetarł oczy dłońmi po czym popatrzył na mnie błagalnie.
- Oczekujesz, że będę drużbą na twoim ślubie? - w tym pytaniu nie było ani arogancji, ani złości. Po prostu był ciekawy, jak daleko posunę się, by go skrzywdzić.
- Oh Jai... - mruknęłam speszona. - Wszystko odbierasz nie tak. Nie mam zamiaru zmuszać cię do czegoś. Ale nie jest mi też obojętne to, że w ten sposób będziesz ranił swoją rodzinę.
- Do której ty należysz! - wykrzyknął oburzony. - Tak czy siak będę zawsze kogoś ranił! Nie zapominaj, że jesteś częścią naszej rodziny. Przepraszam, ich rodziny! - wskazał na zdjęcie oprawione w ramkę, na którym widniały dwie uśmiechnięte postacie - Gina i Luke. Nie było Jaia. - Jak mam odbierać to, że najpierw dajesz mi znaki, że mnie pragniesz, po czym umawiasz się z moim bratem?! Powiedz mi jak!
Nieoczekiwanie wydawałoby się, twardy jak skała Jai wybucha płaczem. Po jego ciemnych policzkach spływają łezki, oczy są szklane. Nie wiem, co robić. Mam go przytulić? Powiedzieć, że rozumiem?
Ale ja nic nie rozumiem. Ja tylko wiem, że cała ta sytuacja jest trudna. Nawet bardzo.
*Gina*
Wstałam dzisiaj wcześniej. Przed poranną toaletą chciałam jeszcze zajrzeć, czy u Charlie wszystko gra. Nie było jej. Zmartwiłam się tym, bo wiedziałam, że gdyby dziewczyna wyszła gdzieś sama, na pewno by zemdlała. Widzę, jak Luke próbuje być twardy. Mój mały synek... Ale i tak całe to zamieszanie zostawia na nim ogromny odcisk swojej łapy. Wiem, że Lie jest jego pierwszą ogromną miłością od wielu lat, nie licząc paru małych romansów, z których zawsze wychodził obronną ręką.
Słyszę, jak czasem chlipie w łazience czy pokoju i powtarza ciągle, że nie pozwoli, by Ona odeszła.
Na schodach staję jak wryta i przysłuchuję się kłótni Jaia z Charlie. Wpierw chciałam zbesztać syna za to, że denerwuje Lie, która powinna się oszczędzać, ale w końcu, czując, że gdybym teraz weszła do pokoju, rozpętałoby się piekło.
Docierają do mnie urywki ich kłótni, słyszę zrozpaczony głos ich dwoje. Kłócą się o siebie, o to, że będę teraz jej teściową, a przede wszystkim wytykają sobie ból, jaki wiąże się z byciem rodziną.
Myślałam, że Jaidon Brooks jakoś to wytrzyma.
W związku z tym, że przeżywałam chwilowy kryzys zdrowotny utraciłam dostęp na dwa miesiące do tego konta. Tzn. zapomniałam hasła. Dziś ok. 18 udało mi się zalogować. Chcę was przeprosić i błagać na kolanach o wybaczenie, a jako cząstkę przeprosin, nowy rozdział!
Szczerze mówiąc nie chciałam dalej pisać, ale Janoskians są tak cudowni, że nie da się nie dokończyć tej historii!
Rozdział pragnę zadedykować wszystkim tym, którzy byli, są i będą ze mną, i którzy niecierpliwie czekali na dalszą historię Charlie. Kocham was mocno ♥
***
*Charlie*Dzisiejszej nocy nie spałam. Może właśnie tak mam odpokutować za to, że przeze mnie bliźniacy się kłócą? Ciągle są jakieś dramy, bójki... Do cholery, zawsze myślałam, że bliźniacy powinni się nawzajem wspierać, ale gdy pojawiłam się ja...
Wiem, że to wszystko przeze mnie. Wiem, że Jai... Wiem o tym, że ranię oby dwóch - tak czy inaczej. Wiem też, że Jai nie jest tym "gorszym" ani "lepszym" bliźniakiem. Tak samo Luke. Czy można kochać oby dwóch facetów? Wiem, że Luke jest dla mnie wszystkim i, że gdybym teraz miała powiedzieć mu jak bardzo go kocham, to pewnie bym to zrobiła, ale z drugiej strony...
Nie chcę mówić, że użalam się nad Jaiem i tylko z tego powodu chcę załagodzić sytuację na wszelkie możliwe sposoby. Jai jest dla mnie jak brat... Chociaż bracia pewnie nie zakochują się w swoich siostrach.
Miłość... Ma wiele definicji. Ja chyba nie należę do żadnej z nich. Jestem oddzielną grupą miłości. Jestem jak pusta chorągiewka powiewająca samotnie na wietrze. Nienawidzę tego. To jakieś nieludzie... Bóg każe mi... Wybierać? Czy naprawdę chce, żebym wybrała pomiędzy Jaiem a Lukiem? Oh, proszę... Proszę.
Nad ranem budzę się z ogromnym bólem głowy. Luke jednym susem jest już przy mnie. Dzisiejszej nocy spaliśmy osobno. Nikt nie nalegał. Wiem, że teraz jestem... Jego narzeczoną. Boję się. Najbardziej na świecie boję się zranić go i zranić Jaia. Czasami odnoszę wrażenie, że to wszystko dzieje się za szybko; że my płyniemy silnym nurtem rzeki, a czas nas goni. Tak naprawdę próbujemy przechytrzyć czas, odwrócić bieg zdarzeń. Czy żałuję, że to właśnie ja poznałam Brooksów? Nie wiem. Myślę sobie, że zbyt dużo wycierpieli przeze mnie...
Gina upiera się, żebyśmy pojechali do szpitala. Wiem, że tak by było lepiej, ale w głowie już układa mi się plan. Wystarczy go tylko zrealizować, zniknąć z świata tej rodziny. Tak więc odmawiam, a kiedy ona próbuje aż do skutku wypraszam ja z pokoju. Głowa mi pęka, wiem, że zachowuję się nieznośnie, ale w tym momencie nie myślę racjonalnie.
Cały dzień nic nie jem, nie wpuszczam nikogo do pokoju. Czasami przez drzwi dobiega mnie szloch mojego brata, który tak bardzo chciałby mnie zobaczyć. Wyobrażam sobie, jak się o mnie boi, a wtedy czuję się jak szmata; jak ktoś, kim nie jestem. Jakby nie było będę wszystkich i tak ranić - najważniejsze osoby w moim życiu. Jedynym życiu, którego nie odzyskam już nigdy.
Dopiero kiedy wszyscy zasypiają (a przynajmniej tak mi się zdaje) schodzę do kuchni i z grymasem na twarzy zmuszam się do jedzenia. Lala z ciężarem kładzie się na materacu, który dla niej pozostawiono i momentalnie zasypia. Cały dom zapada w sen, a jedyną osobą, która trzyma się jeszcze na nogach jestem ja.
Wracam do swojego pokoju i wygrzebuję spod łóżka torbę. Pcham do niej bieliznę i jakieś ciepłe ubrania. Zdążyłam jeszcze tylko wcisnąć trochę jedzenia, jakiś batonik i portfel kiedy do pokoju wszedł on...
Jai.
Był smutny, przybity, ponury. Dawne iskierki w jego oczach wygasły. Może jeszcze tliły się tam gdzieś na dnie?
Kiedy wchodzi zastygam w bezruchu. Usłyszał mnie, może nawet śledził z ukrycia każdy mój krok. Nie drżę ze strachu tylko z wyczerpania.
Jai ma na sobie szary podkoszulek z nadrukiem w czaszki i bokserki. Zaspane oczy zamykały się same. Ziewnął przeciągle i obrzucił mnie ciekawym spojrzeniem, bynajmniej nie pożądliwym.
- Ranny ptaszek, co? - jego głos odbija się niczym echo od mojej czaszki i gnieździ się gdzieś w moim umyśle. Ton jego głosu jest pretensjonalny, wręcz pogardliwy. Wiem, że Jai mnie kocha i wiem też, że ja kocham Jaia. Jest dla mnie bądź co bądź jak starszy brat.
Wszystko staje się takie skomplikowane...
- Ty też wcześnie dziś wstałeś. - mówię i odwracam wzrok, udając, że zaintrygowało mnie coś na lodówce, stojącej w rogu pomieszczenia. Jaidon śmieje się złośliwie, a potem nagle milknie uświadamiając sobie, że to chyba nie najlepszy czas na kłótnie.
Brooks numer dwa klęka przede mną i patrzy mi prosto w oczy. Uważnie studiuję jego sylwetkę, patrząc, by nie wykonał wobec mnie jakiegoś ruchu, którego ktoś mógłby uznać za poufały. Bądź co bądź zaczynałam teraz nowe życie, nawet jeśli miałoby się ono skończyć przedwcześnie.
Tak, to znaczy nie. Nadal nie mogę sobie wyobrazić pozaziemskiego życia, ale łatwiej mi o tym myśleć. Kiedyś, kiedy już będę gotowa, zabraknie mnie przy Luke'yu, Jaiu, mamie i moim małym braciszku. Kiedyś zabraknie mi czasu, żeby coś namalować, żeby podziękować po raz setny Arianie, a jednocześnie wymierzyć jej solidny cios w policzek, za to, że tak bardzo zraniła mego przyjaciela.
Chciałabym, żeby moje życie, ślub, wesele i małżeństwo ciągnęło się przez całe życie, ale wiem niestety, że to nie jest możliwe. Już niedługo, mój czas mija w zawrotnym tempie; czuję to.
- Więc... Jak się czujesz jako narzeczona? - pyta nieco schodząc z tonu, którym obdarował mnie uprzednio. Jego smukła persona patrzy na mnie niemal błagalnie, a oczy wwiercają mi się na stałe w duszę. Robi mi się go aż żal, a przez myśl przechodzi mi, że może powinnam zostawić mojego kochanego i dać szansę bliźniakowi numer 2...
Nachylam się do niego i głaszczę go po policzku. Oboje nie odbieramy tego gestu, jako wskazówkę, czy zachętę do dalszych działań. Po prostu ramię w ramię, jak równy z równym jesteśmy przy sobie.
Wzdycham cicho czując zimno jego skóry. Jai zamiera w bezruchu niczym kamienny posąg i przygląda mi się.
- Czego ty właściwie chcesz, Charlie? - pyta szeptem odpychając moją dłoń. Zdezorientowana przez chwilę przypatruję się mu, a potem, nie zastanawiając się, odpowiadam.
- Wiesz, jak to jest żyć ze świadomością, że twoje dni są policzone? Że nikt prócz tego Pana w niebie nie wie, kiedy przyjdzie Twój czas? Wiesz, jak to jest żyć obok kogoś, kto tak bardzo cię kocha, kto nie pozwoli ci odejść? Wiesz o tym? - przerywam i skupiam się na jego kolczyku w brwi. - Wiesz, czego chcę? Chcę przeżyć swoje ostatnie dni w szczęściu, spokoju. A wiesz, ile bym dała, żeby po mojej śmierci ludzie wokół mnie tak nie cierpieli? Dałabym wszystko.
Dźgnęłam go w sam środek klatki piersiowej i smutno się uśmiechnęłam. Moja wypowiedź zrobiła na chłopaku piorunujące wrażenie, bo przez chwilę milczał, a w powietrzu czuć było determinację.
W końcu wstał, wyjął dwie szklanki i zrobił mi herbatkę, a sobie kawę. Objęłam gorący kubek obiema dłońmi i usiadłam w miękkim, bujanym fotelu znajdującym się w pokoju gościnnym.
Jai klapnął na kanapę i przetarł oczy dłońmi po czym popatrzył na mnie błagalnie.
- Oczekujesz, że będę drużbą na twoim ślubie? - w tym pytaniu nie było ani arogancji, ani złości. Po prostu był ciekawy, jak daleko posunę się, by go skrzywdzić.
- Oh Jai... - mruknęłam speszona. - Wszystko odbierasz nie tak. Nie mam zamiaru zmuszać cię do czegoś. Ale nie jest mi też obojętne to, że w ten sposób będziesz ranił swoją rodzinę.
- Do której ty należysz! - wykrzyknął oburzony. - Tak czy siak będę zawsze kogoś ranił! Nie zapominaj, że jesteś częścią naszej rodziny. Przepraszam, ich rodziny! - wskazał na zdjęcie oprawione w ramkę, na którym widniały dwie uśmiechnięte postacie - Gina i Luke. Nie było Jaia. - Jak mam odbierać to, że najpierw dajesz mi znaki, że mnie pragniesz, po czym umawiasz się z moim bratem?! Powiedz mi jak!
Nieoczekiwanie wydawałoby się, twardy jak skała Jai wybucha płaczem. Po jego ciemnych policzkach spływają łezki, oczy są szklane. Nie wiem, co robić. Mam go przytulić? Powiedzieć, że rozumiem?
Ale ja nic nie rozumiem. Ja tylko wiem, że cała ta sytuacja jest trudna. Nawet bardzo.
*Gina*
Wstałam dzisiaj wcześniej. Przed poranną toaletą chciałam jeszcze zajrzeć, czy u Charlie wszystko gra. Nie było jej. Zmartwiłam się tym, bo wiedziałam, że gdyby dziewczyna wyszła gdzieś sama, na pewno by zemdlała. Widzę, jak Luke próbuje być twardy. Mój mały synek... Ale i tak całe to zamieszanie zostawia na nim ogromny odcisk swojej łapy. Wiem, że Lie jest jego pierwszą ogromną miłością od wielu lat, nie licząc paru małych romansów, z których zawsze wychodził obronną ręką.
Słyszę, jak czasem chlipie w łazience czy pokoju i powtarza ciągle, że nie pozwoli, by Ona odeszła.
Na schodach staję jak wryta i przysłuchuję się kłótni Jaia z Charlie. Wpierw chciałam zbesztać syna za to, że denerwuje Lie, która powinna się oszczędzać, ale w końcu, czując, że gdybym teraz weszła do pokoju, rozpętałoby się piekło.
Docierają do mnie urywki ich kłótni, słyszę zrozpaczony głos ich dwoje. Kłócą się o siebie, o to, że będę teraz jej teściową, a przede wszystkim wytykają sobie ból, jaki wiąże się z byciem rodziną.
Myślałam, że Jaidon Brooks jakoś to wytrzyma.
poniedziałek, 24 lutego 2014
XXXV - Zamknij się!
*Jai*
Znalazłszy się w parku rozładowałem swoją złość na koszu na śmieci, który stał nieopodal. Bolała mnie potem noga, ale nic sobie z tego nie robiłem.
Parę razy ktoś próbował odciągnąć mnie na bok, ale po paru razach ten ktoś dał za wygraną i odszedł.
I dobrze, pomyślałem, ale zaraz zrobiło mi się smutniej.
Byłem sam.
I znowu ktoś odciągał mnie od kosza. Tym razem silne ramiona jakiegoś grubasa zdołały przeciągnąć mnie do ławeczki. Usiadłem na niej zdyszany.
Cholera, policja! Nie żebym się bał jakiejś gliny. Miałem ostatnio trochę na pieńku z tymi skurwysynami i nie chciałbym wpaść kolejny raz.
- To będzie stawianie oporu i niszczenie mienia. - usłyszałem. - I napaść na policjanta.
Wyjął chusteczkę i przyłożył sobie do nosa. Upierdliwy typek.
Postanowiłem nie zwracać na niego uwagi i chciałem odejść, kiedy kobieca dłoń chwyciła mnie za rękę i wykręciła ją do tyłu.
- Niezły chwyt maleńka. - powiedziałem i próbowałem wyplątać się w uścisku.
- Słuchaj grzecznie... Pana Policjanta. - ton jej głosu był szorstki. Oczy błyszczały, wręcz iskrzyły się. Nie widziałem jej twarzy, ponieważ miała na głowie kaptur. Jedyne co mogłem wyczuć po głosie, że jest to jeszcze młoda dziewczyna.
Puściła mnie lecz nie odeszła. Niechętnie zwróciłem wzrok na policjanta.
Był gruby, na pewno miał nadwagę. Co ja mówię - był otyły. Coraz częściej będziemy spotykali grubasów, pomyślałem. Hamburgery, frytki...
Nie wyróżniał się jakoś bardzo. Nie był ani silny, ani sprawny. Ok, no... Może miał wystarczająco dużo siły, żeby odciągnąć takiego gościa jak ja. Widziałem jednak jak ciężko dyszy.
Gdyby udało mi się teraz uciec...
Zerwałem się na nogi i ruszyłem w stronę bramy. Miałem co najmniej trzy sekundy przewagi. Jeśli oczywiście zaczęli mnie gonić.
Tak, pościg ruszył za mną. Ciężkie kroki grubasa odbijały się echem w mojej głowie. Schudnij, pomyślałem zirytowany, że tacy ludzie w ogóle mogą chodzić po ziemi.
Dziewczyna niewątpliwie też udała się za mną w pościg. Ciekaw byłem, czy biega równie szybko jak ja.
Usłyszałem wystrzał z broni i padłem na ziemię. W tej samej chwili rozwścieczona dziewczyna schwytała mnie.
- Pieprz się. - powiedziałem raczej sam do siebie.
- Na pewno nie z tobą. - założyłam mi kajdanki. No pięknie, ale żeś mnie dziewczyno wkopała.
Przypomniałem sobie o wystrzale. Chyba to ona strzelała, bo grubasek nie dałby rady.
Zerknąłem na prawą stopę. Nic nie krwawiło. To dobrze. Jednak byłem zaskoczony wystrzałem. Celowała w moją stronę!
- Cholera, chciałaś mnie zabić?! - krzyknąłem, a ona wymierzyła mi cios w policzek.
- Jeszcze jeden raz Brooks... Jeszcze jeden. - jęknąłem z bólu. - A teraz grzecznie zapłać za szkody.
Byłem posłuszny. Ta mała diablica, brzydula, cholerny demon mnie zeżre, jeśli tego nie zrobię.
- Ile się należy, Panie Władzo? - zapytałem próbując podnieść się z ziemi.
- Strzelałaś we mnie. Idiotka. - skwitowałem. Znajdowałem się aktualnie na posterunku policji. Areszt. 24 godziny spędzone w areszcie, a ze mną ona. Albo inaczej - ona pilnująca mnie.
- Cieszyłabym się, gdybyś dostał tą kulką w łeb. - oszołomiony popatrzyłem na nią.
Na pierwszy rzut oka wyglądała jak niegroźna dziewczyna. Proste włosy związane w kucyk, brązowe oczy, długie rzęsy. Była chuda, nawet bardzo. Wydawała się krucha. To było wprost niemożliwe, żeby miała w sobie tyle siły.
Zapisywała coś na kartce - z pewnością to był raport.
- Nie gap się. - usłyszałem jej szorstki głos. Próbowała udawać, że nic ją nie obchodzi to, że przez nią człowiek mógł być już martwy. - Celowałam obok nogi.
Uśmiechnąłem się drwiąco.
- Mógłbym teraz podać cię do sądu.
- Hola, hola! Inaczej byś się nie zatrzymał. - podniosła brązowe oczy znad kartki. Miała przeciętną urodę zwykłej nastolatki. Nie rzucała się w oczy, nie była super-ładna. Arogancka, nieuprzejma.
O dziwo uśmiechnęła się do mnie.
- Posiedzisz sobie tutaj, pomyślisz trochę i zwolnisz.
- Posiedzę z tobą i będę zatruwał ci życie przez 24 godziny. Przyjemne, prawda? - zaśmiała się. Lama, pomyślałem.
- Nie będę siedziała tutaj całą noc.
- Przyjdzie grubas?
- To Eddy. Nie. Mój kumpel Shoot. On jest ostry.
- Jak chili?
- Gorzej.
- Gorszy od ciebie to chyba nikt nie może być.
- Zamknij się!
Znalazłszy się w parku rozładowałem swoją złość na koszu na śmieci, który stał nieopodal. Bolała mnie potem noga, ale nic sobie z tego nie robiłem.
Parę razy ktoś próbował odciągnąć mnie na bok, ale po paru razach ten ktoś dał za wygraną i odszedł.
I dobrze, pomyślałem, ale zaraz zrobiło mi się smutniej.
Byłem sam.
I znowu ktoś odciągał mnie od kosza. Tym razem silne ramiona jakiegoś grubasa zdołały przeciągnąć mnie do ławeczki. Usiadłem na niej zdyszany.
Cholera, policja! Nie żebym się bał jakiejś gliny. Miałem ostatnio trochę na pieńku z tymi skurwysynami i nie chciałbym wpaść kolejny raz.
- To będzie stawianie oporu i niszczenie mienia. - usłyszałem. - I napaść na policjanta.
Wyjął chusteczkę i przyłożył sobie do nosa. Upierdliwy typek.
Postanowiłem nie zwracać na niego uwagi i chciałem odejść, kiedy kobieca dłoń chwyciła mnie za rękę i wykręciła ją do tyłu.
- Niezły chwyt maleńka. - powiedziałem i próbowałem wyplątać się w uścisku.
- Słuchaj grzecznie... Pana Policjanta. - ton jej głosu był szorstki. Oczy błyszczały, wręcz iskrzyły się. Nie widziałem jej twarzy, ponieważ miała na głowie kaptur. Jedyne co mogłem wyczuć po głosie, że jest to jeszcze młoda dziewczyna.
Puściła mnie lecz nie odeszła. Niechętnie zwróciłem wzrok na policjanta.
Był gruby, na pewno miał nadwagę. Co ja mówię - był otyły. Coraz częściej będziemy spotykali grubasów, pomyślałem. Hamburgery, frytki...
Nie wyróżniał się jakoś bardzo. Nie był ani silny, ani sprawny. Ok, no... Może miał wystarczająco dużo siły, żeby odciągnąć takiego gościa jak ja. Widziałem jednak jak ciężko dyszy.
Gdyby udało mi się teraz uciec...
Zerwałem się na nogi i ruszyłem w stronę bramy. Miałem co najmniej trzy sekundy przewagi. Jeśli oczywiście zaczęli mnie gonić.
Tak, pościg ruszył za mną. Ciężkie kroki grubasa odbijały się echem w mojej głowie. Schudnij, pomyślałem zirytowany, że tacy ludzie w ogóle mogą chodzić po ziemi.
Dziewczyna niewątpliwie też udała się za mną w pościg. Ciekaw byłem, czy biega równie szybko jak ja.
Usłyszałem wystrzał z broni i padłem na ziemię. W tej samej chwili rozwścieczona dziewczyna schwytała mnie.
- Pieprz się. - powiedziałem raczej sam do siebie.
- Na pewno nie z tobą. - założyłam mi kajdanki. No pięknie, ale żeś mnie dziewczyno wkopała.
Przypomniałem sobie o wystrzale. Chyba to ona strzelała, bo grubasek nie dałby rady.
Zerknąłem na prawą stopę. Nic nie krwawiło. To dobrze. Jednak byłem zaskoczony wystrzałem. Celowała w moją stronę!
- Cholera, chciałaś mnie zabić?! - krzyknąłem, a ona wymierzyła mi cios w policzek.
- Jeszcze jeden raz Brooks... Jeszcze jeden. - jęknąłem z bólu. - A teraz grzecznie zapłać za szkody.
Byłem posłuszny. Ta mała diablica, brzydula, cholerny demon mnie zeżre, jeśli tego nie zrobię.
- Ile się należy, Panie Władzo? - zapytałem próbując podnieść się z ziemi.
- Strzelałaś we mnie. Idiotka. - skwitowałem. Znajdowałem się aktualnie na posterunku policji. Areszt. 24 godziny spędzone w areszcie, a ze mną ona. Albo inaczej - ona pilnująca mnie.
- Cieszyłabym się, gdybyś dostał tą kulką w łeb. - oszołomiony popatrzyłem na nią.
Na pierwszy rzut oka wyglądała jak niegroźna dziewczyna. Proste włosy związane w kucyk, brązowe oczy, długie rzęsy. Była chuda, nawet bardzo. Wydawała się krucha. To było wprost niemożliwe, żeby miała w sobie tyle siły.
Zapisywała coś na kartce - z pewnością to był raport.
- Nie gap się. - usłyszałem jej szorstki głos. Próbowała udawać, że nic ją nie obchodzi to, że przez nią człowiek mógł być już martwy. - Celowałam obok nogi.
Uśmiechnąłem się drwiąco.
- Mógłbym teraz podać cię do sądu.
- Hola, hola! Inaczej byś się nie zatrzymał. - podniosła brązowe oczy znad kartki. Miała przeciętną urodę zwykłej nastolatki. Nie rzucała się w oczy, nie była super-ładna. Arogancka, nieuprzejma.
O dziwo uśmiechnęła się do mnie.
- Posiedzisz sobie tutaj, pomyślisz trochę i zwolnisz.
- Posiedzę z tobą i będę zatruwał ci życie przez 24 godziny. Przyjemne, prawda? - zaśmiała się. Lama, pomyślałem.
- Nie będę siedziała tutaj całą noc.
- Przyjdzie grubas?
- To Eddy. Nie. Mój kumpel Shoot. On jest ostry.
- Jak chili?
- Gorzej.
- Gorszy od ciebie to chyba nikt nie może być.
- Zamknij się!
niedziela, 16 lutego 2014
XXXIV - Jesteś...
*Luke*
Obudziłem się, a jej przy mnie nie było. Druga strona łóżka jakby nie dawała znaku życia. Przestraszyłem się.
Czym prędzej zerwałem się z łóżka i pobiegłem najpierw do łazienki. Nie było jej tam.
Kolejno przeszukałem cały dom. Nie licząc moich braci, którzy siedzieli wygodnie na tarasie nic się tutaj nie
działo. Zapytałem się ich, czy nie widzieli dzisiejszego poranka Charlie, ale byli zbyt zajęci sziszą, żeby mi odpowiedzieć.
Mamy nie było, a mój niepokój narastał z każdą minutą. Co ja mówię! - z każdą sekundą, kiedy przeszukiwałem każdy zakamarek domu.
Wychodząc na balkon zobaczyłem ją w ogrodzie. Ulżyło mi. Nic jej nie jest.
Miała na sobie ogrodniczki i kalosze w kwiatki. Na głowę założyła kapelusz. Jej twarz - choć zmęczona i blada uśmiechała się, a w oczach błyskały miliony iskierek, które dodawały jej uroku.
Przy jej nogach plątała się Lala. Chyba postanowiła być strażnikiem mojej księżniczki, bo nie odstępowałą jej na krok.
Charlie plewiła ogródek i podlewała kwiatki. No tak, kiedy zachorowała nikt nie przejmował się takimi drobiazgami.
Kiedy odwróciła się w moja stronę na jej twarzy dostrzegłem determinację. Nadal była piękna - pomimo bladości jej cery i braku włosów. Przerażało mnie tylko to, że taka krucha osoba mogłaby nagle odejść z mojego życia.
- Brzydula! - zawołałem, a ona podniosła oczy w moją stronę. Uśmiechnęła się od ucha do ucha i pomachała mi.
- Chodź mi pomóc idioto! - wróciła do pracy z jeszcze większym zapałem i jeszcze szerszym uśmiechem.
Pobiegłem do łazienki, ubrałem swoje stare ciuchy. Zdążyłem jeszcze zabrać parę narzędzi, które mogłyby się nam przydać w pracy nad naprawianiem ogrodu.
- Ileż można schodzić na dół! - usłyszałem jej głos, kiedy w końcu znalazłem się w ogródku. - Bierz się do pracy.
Odstawiłem narzędzia i pognałem napełnić konewkę. Kiedy wróciłem Miki Mouse właśnie zajadała się czekoladowym rogalikiem.
Przysiadłem obok niej i pozwoliłem jej dokończyć jeść zanim pocałowałem ją w usta. Kocham to robić.
- Smakujesz czekoladą. - powiedziałem wciąż nie otwierając oczu. - I pachniesz czekoladą.
Zaśmiała się. Kochałem ten jej śmiech - żaden inny nie wywoływał na mojej twarzy natychmiastowego uśmiechu.
- A ty pachniesz wodą kolońską i pastą do zębów. - powiedziała odrywając się ode mnie.
- Chwila przerwy? - zapytałem nieco zasmucony. Szczerze mówiąc miałem ochotę całować ją godzinami, tulić do siebie.
- To JA mam przerwę, nie ty. - popatrzyła na mnie łobuzersko. - Trzeba podlać jeszcze tamte kwiatki i naprawić huśtawkę. Przydałoby się jeszcze wystawić jakąś ławeczkę do ogrodu, żeby można było jeść tutaj śniadanie.
Kiedy mówiła ja wyobrażałem sobie ją i mnie w tym ogrodzie; samych, siedzących na jakieś ławce i zajadających rogaliki. W moich wyobrażeniach nie potrafiłem oderwać wzroku od twarzy Lie, a ona była nieco speszona, tak jak zawsze, kiedy przez dłuższy czas była centrum zainteresowania. Wtedy pewnie na jej twarzy pojawiłby się ten słodki rumieniec, który uwielbiałem.
Ile ja bym dał, żeby tamta chwila nie była tylko marzeniem...
- Halo, słyszysz mnie? - dziewczyna pomachała mi ręką przed nosem. - Ziemia do Luka..!
Szybkim ruchem złapałem jej rączkę (bo teraz była to rączka, a nie ręka) i przyciągnąłem do siebie dziewczynę.
Usiadła mi na kolanach i popatrzyła w oczy.
- Jesteś... - zaczęła i od razu urwała. Dałem jej trochę czasu, a ona po paru minutach milczenia i bezsensownego gapienia się w przestrzeń podjęła znowu. - Jesteś... Jesteś najlepszą, najukochańszą, najbardziej opiekuńczą istotą na tej ziemi. Jesteś jak powietrze, magnes. Przyciągasz, chociaż nie masz o tym zielonego pojęcia. Jesteś najmądrzejszym, najzabawniejszym i najromantyczniejszym chłopakiem jakiego znam. Jesteś moim powietrzem, moim światłem, moim życiem. Oświetlasz mi drogę, kiedy jest ciemno, usypiasz, kiedy boję się zasnąć. Prowadzisz za rękę przez niestabilny most, przenosisz dla mnie góry, budujesz rzeki i oceany. Codziennie zapraszasz słońce do mojego pokoju, budzisz mnie i wskrzeszasz do życia. - nieświadomie oparła swoje czółko o moje. - Pomimo tego jak wyglądam ty mnie nadal kochasz, jesteś ze mną... Przy mnie. - ujęła moją twarz w ręce. - Zawsze mnie wspierasz, pomagasz mi wstać po upadku, wyręczasz mnie w moich obowiązkach. Biegniesz za moim życiem nawet wtedy, kiedy gna ono jak szalone na rydwanie. Jesteś moim aniołem, Luke. Ktoś tam z góry zesłał mi ciebie, żebyś mnie chronił swymi skrzydłami. - na koniec pocałowała mnie długo i czule w usta. W tym pocałunku zawarte były wszystkie emocje, które kłębiły się w nas od bardzo dawna. Nasza miłość, pożądanie... Jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś takiego.
- Ożeń się ze mną Charlie. - powiedziałem na wydechu, po czym wstałem, ukląkłem na jedno kolano i popatrzyłem jej prosto w oczy, tak jakbym chciał zajrzeć w jej serce. - Charlie Mia, wyjdziesz za mnie?
*Charlie*
Te magiczne słowa długo jeszcze potem wirowały w powietrzu, po mojej głowie i w sercu. Nie zastanawiałam się, czułam, że odpowiedzią musi być "tak". Luke popłakał się ze szczęścia, a po pięciu minutach tuliliśmy się nawzajem złączając nasze zły w jedną całość. Nasze serca grały wspólną melodię, ptaki jakby śpiewały głośną symfonię miłości, drzewa ucichły i płakały razem z nami. Cały świat się zatrzymał pogrążony w wszechobecnym szczęściu.
Nasze przyśpieszone oddechy świadczyły o wielkiej mocy tego słowa. Tak - jakże mogło być inaczej? Tak, tak, tak, tak...! Tak, wyjdę za ciebie Luke. Kocham cię, idioto. Ty impulsywny idioto. Szalony idioto. Kochany idioto. Mój przyszły mężu. Kocham cię do cholery.
On chyba chce, żebym zmarła wcześniej niż jest mi to wyznaczone. On chyba chce mnie zabić swoją miłością. On jest niemożliwy.
Jeszcze potem długo siedzieliśmy w ogrodzie, w oku kręciły się łzy szczęścia. Trzymając się za ręce oglądaliśmy niebo przez cały dzień aż do zachodu słońca. W ciszy, otuleni grubą kołdrą podziwialiśmy nocne niebo, aż w końcu Luke wziął mnie na ręce oznajmiając, że pora iść spać. Faktycznie, dochodziła już północ.
Dziś spaliśmy razem. Ja, Luke i Lala. Obudziłam się, obok mnie Luke. Przytuleni do siebie. Uśmiechnęłam się sama do siebie na widok jego czystej twarzy; nie spowitej żadnymi zmartwieniami.
Uśmiechał się przez sen, a co jakiś czas pomrukiwał niczym młody kociak zadowolony z pieszczot swojego pana.
Odwróciłam się do niego i pogłaskałam go po policzku. Taką właśnie mnie zastał, gdy otwierał oczy. Radosne, błyszczące oczy, uśmiech na twarzy.
- Cześć. - wyszeptał. Cholera, takie zwykłe cześć, a ja już unoszę się w powietrzu.
Jego ręka czule głaskała mnie po ramieniu, po policzku. Jak zwykle lekki dreszczyk wziął nade mną władzę, a ja oddałam się w pełni pieszczotom mojego chłopaka. Właściwie to narzeczonego.
Przymknęłam oczy. W objęciach Luke czułam się bezpieczna. Niczym balonik unosiłam się w powietrzu, kiedy on mnie dotykał.
*Beau*
Właśnie jedliśmy razem śniadanie, kiedy do kuchni zeszła para gołąbków. Trzymali się za ręce. Na ich widok od razu zrobiło mi się cieplej na sercu.
Mama uśmiechnęła się do nich ciepło i podała im miski z płatkami.
- Mamo... - Luke uśmiechnął się do niej promiennie. - Miałabyś coś przeciwko, gdybyśmy z Charlie... - zerknął na Jaia. - Gdybyśmy wzięli ślub?
Moja oszołomiona rodzicielka właśnie wylała sok pomarańczowy na podłogę. Zamrugała parę razy oczami, po czym przytuliła mojego brata. Miałem wrażenie, że mama nigdy nie miała tyle siły.
- Oczywiście, że nie. - mówiła łamiącym się głosem. Wiedziałem, że jest teraz szczęśliwa. Szczęśliwsza niż zwykle. - Macie moje błogosławieństwo.
Otarła łzy i przytuliła Charlie. Na szczęście nie połamała jej kości tym swoim morderczo szczęśliwym uściskiem.
- A ty Beau? - Luke podszedł do mnie.
- No wiesz... Nigdy nie myślałem, że weźmiesz ślub szybciej niż twój stary braciszek. - poklepałem go po ramieniu. - Jesteście sobie przeznaczeni.
- A ty Jai? - spojrzałem na brata. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Nie.
- Jasne. - wyszedł nie dokończywszy śniadania.
Obudziłem się, a jej przy mnie nie było. Druga strona łóżka jakby nie dawała znaku życia. Przestraszyłem się.
Czym prędzej zerwałem się z łóżka i pobiegłem najpierw do łazienki. Nie było jej tam.
Kolejno przeszukałem cały dom. Nie licząc moich braci, którzy siedzieli wygodnie na tarasie nic się tutaj nie
działo. Zapytałem się ich, czy nie widzieli dzisiejszego poranka Charlie, ale byli zbyt zajęci sziszą, żeby mi odpowiedzieć.
Mamy nie było, a mój niepokój narastał z każdą minutą. Co ja mówię! - z każdą sekundą, kiedy przeszukiwałem każdy zakamarek domu.
Wychodząc na balkon zobaczyłem ją w ogrodzie. Ulżyło mi. Nic jej nie jest.
Miała na sobie ogrodniczki i kalosze w kwiatki. Na głowę założyła kapelusz. Jej twarz - choć zmęczona i blada uśmiechała się, a w oczach błyskały miliony iskierek, które dodawały jej uroku.
Przy jej nogach plątała się Lala. Chyba postanowiła być strażnikiem mojej księżniczki, bo nie odstępowałą jej na krok.
Charlie plewiła ogródek i podlewała kwiatki. No tak, kiedy zachorowała nikt nie przejmował się takimi drobiazgami.
Kiedy odwróciła się w moja stronę na jej twarzy dostrzegłem determinację. Nadal była piękna - pomimo bladości jej cery i braku włosów. Przerażało mnie tylko to, że taka krucha osoba mogłaby nagle odejść z mojego życia.
- Brzydula! - zawołałem, a ona podniosła oczy w moją stronę. Uśmiechnęła się od ucha do ucha i pomachała mi.
- Chodź mi pomóc idioto! - wróciła do pracy z jeszcze większym zapałem i jeszcze szerszym uśmiechem.
Pobiegłem do łazienki, ubrałem swoje stare ciuchy. Zdążyłem jeszcze zabrać parę narzędzi, które mogłyby się nam przydać w pracy nad naprawianiem ogrodu.
- Ileż można schodzić na dół! - usłyszałem jej głos, kiedy w końcu znalazłem się w ogródku. - Bierz się do pracy.
Odstawiłem narzędzia i pognałem napełnić konewkę. Kiedy wróciłem Miki Mouse właśnie zajadała się czekoladowym rogalikiem.
Przysiadłem obok niej i pozwoliłem jej dokończyć jeść zanim pocałowałem ją w usta. Kocham to robić.
- Smakujesz czekoladą. - powiedziałem wciąż nie otwierając oczu. - I pachniesz czekoladą.
Zaśmiała się. Kochałem ten jej śmiech - żaden inny nie wywoływał na mojej twarzy natychmiastowego uśmiechu.
- A ty pachniesz wodą kolońską i pastą do zębów. - powiedziała odrywając się ode mnie.
- Chwila przerwy? - zapytałem nieco zasmucony. Szczerze mówiąc miałem ochotę całować ją godzinami, tulić do siebie.
- To JA mam przerwę, nie ty. - popatrzyła na mnie łobuzersko. - Trzeba podlać jeszcze tamte kwiatki i naprawić huśtawkę. Przydałoby się jeszcze wystawić jakąś ławeczkę do ogrodu, żeby można było jeść tutaj śniadanie.
Kiedy mówiła ja wyobrażałem sobie ją i mnie w tym ogrodzie; samych, siedzących na jakieś ławce i zajadających rogaliki. W moich wyobrażeniach nie potrafiłem oderwać wzroku od twarzy Lie, a ona była nieco speszona, tak jak zawsze, kiedy przez dłuższy czas była centrum zainteresowania. Wtedy pewnie na jej twarzy pojawiłby się ten słodki rumieniec, który uwielbiałem.
Ile ja bym dał, żeby tamta chwila nie była tylko marzeniem...
- Halo, słyszysz mnie? - dziewczyna pomachała mi ręką przed nosem. - Ziemia do Luka..!
Szybkim ruchem złapałem jej rączkę (bo teraz była to rączka, a nie ręka) i przyciągnąłem do siebie dziewczynę.
Usiadła mi na kolanach i popatrzyła w oczy.
- Jesteś... - zaczęła i od razu urwała. Dałem jej trochę czasu, a ona po paru minutach milczenia i bezsensownego gapienia się w przestrzeń podjęła znowu. - Jesteś... Jesteś najlepszą, najukochańszą, najbardziej opiekuńczą istotą na tej ziemi. Jesteś jak powietrze, magnes. Przyciągasz, chociaż nie masz o tym zielonego pojęcia. Jesteś najmądrzejszym, najzabawniejszym i najromantyczniejszym chłopakiem jakiego znam. Jesteś moim powietrzem, moim światłem, moim życiem. Oświetlasz mi drogę, kiedy jest ciemno, usypiasz, kiedy boję się zasnąć. Prowadzisz za rękę przez niestabilny most, przenosisz dla mnie góry, budujesz rzeki i oceany. Codziennie zapraszasz słońce do mojego pokoju, budzisz mnie i wskrzeszasz do życia. - nieświadomie oparła swoje czółko o moje. - Pomimo tego jak wyglądam ty mnie nadal kochasz, jesteś ze mną... Przy mnie. - ujęła moją twarz w ręce. - Zawsze mnie wspierasz, pomagasz mi wstać po upadku, wyręczasz mnie w moich obowiązkach. Biegniesz za moim życiem nawet wtedy, kiedy gna ono jak szalone na rydwanie. Jesteś moim aniołem, Luke. Ktoś tam z góry zesłał mi ciebie, żebyś mnie chronił swymi skrzydłami. - na koniec pocałowała mnie długo i czule w usta. W tym pocałunku zawarte były wszystkie emocje, które kłębiły się w nas od bardzo dawna. Nasza miłość, pożądanie... Jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś takiego.
- Ożeń się ze mną Charlie. - powiedziałem na wydechu, po czym wstałem, ukląkłem na jedno kolano i popatrzyłem jej prosto w oczy, tak jakbym chciał zajrzeć w jej serce. - Charlie Mia, wyjdziesz za mnie?
*Charlie*
Te magiczne słowa długo jeszcze potem wirowały w powietrzu, po mojej głowie i w sercu. Nie zastanawiałam się, czułam, że odpowiedzią musi być "tak". Luke popłakał się ze szczęścia, a po pięciu minutach tuliliśmy się nawzajem złączając nasze zły w jedną całość. Nasze serca grały wspólną melodię, ptaki jakby śpiewały głośną symfonię miłości, drzewa ucichły i płakały razem z nami. Cały świat się zatrzymał pogrążony w wszechobecnym szczęściu.
Nasze przyśpieszone oddechy świadczyły o wielkiej mocy tego słowa. Tak - jakże mogło być inaczej? Tak, tak, tak, tak...! Tak, wyjdę za ciebie Luke. Kocham cię, idioto. Ty impulsywny idioto. Szalony idioto. Kochany idioto. Mój przyszły mężu. Kocham cię do cholery.
On chyba chce, żebym zmarła wcześniej niż jest mi to wyznaczone. On chyba chce mnie zabić swoją miłością. On jest niemożliwy.
Jeszcze potem długo siedzieliśmy w ogrodzie, w oku kręciły się łzy szczęścia. Trzymając się za ręce oglądaliśmy niebo przez cały dzień aż do zachodu słońca. W ciszy, otuleni grubą kołdrą podziwialiśmy nocne niebo, aż w końcu Luke wziął mnie na ręce oznajmiając, że pora iść spać. Faktycznie, dochodziła już północ.
Dziś spaliśmy razem. Ja, Luke i Lala. Obudziłam się, obok mnie Luke. Przytuleni do siebie. Uśmiechnęłam się sama do siebie na widok jego czystej twarzy; nie spowitej żadnymi zmartwieniami.
Uśmiechał się przez sen, a co jakiś czas pomrukiwał niczym młody kociak zadowolony z pieszczot swojego pana.
Odwróciłam się do niego i pogłaskałam go po policzku. Taką właśnie mnie zastał, gdy otwierał oczy. Radosne, błyszczące oczy, uśmiech na twarzy.
- Cześć. - wyszeptał. Cholera, takie zwykłe cześć, a ja już unoszę się w powietrzu.
Jego ręka czule głaskała mnie po ramieniu, po policzku. Jak zwykle lekki dreszczyk wziął nade mną władzę, a ja oddałam się w pełni pieszczotom mojego chłopaka. Właściwie to narzeczonego.
Przymknęłam oczy. W objęciach Luke czułam się bezpieczna. Niczym balonik unosiłam się w powietrzu, kiedy on mnie dotykał.
*Beau*
Właśnie jedliśmy razem śniadanie, kiedy do kuchni zeszła para gołąbków. Trzymali się za ręce. Na ich widok od razu zrobiło mi się cieplej na sercu.
Mama uśmiechnęła się do nich ciepło i podała im miski z płatkami.
- Mamo... - Luke uśmiechnął się do niej promiennie. - Miałabyś coś przeciwko, gdybyśmy z Charlie... - zerknął na Jaia. - Gdybyśmy wzięli ślub?
Moja oszołomiona rodzicielka właśnie wylała sok pomarańczowy na podłogę. Zamrugała parę razy oczami, po czym przytuliła mojego brata. Miałem wrażenie, że mama nigdy nie miała tyle siły.
- Oczywiście, że nie. - mówiła łamiącym się głosem. Wiedziałem, że jest teraz szczęśliwa. Szczęśliwsza niż zwykle. - Macie moje błogosławieństwo.
Otarła łzy i przytuliła Charlie. Na szczęście nie połamała jej kości tym swoim morderczo szczęśliwym uściskiem.
- A ty Beau? - Luke podszedł do mnie.
- No wiesz... Nigdy nie myślałem, że weźmiesz ślub szybciej niż twój stary braciszek. - poklepałem go po ramieniu. - Jesteście sobie przeznaczeni.
- A ty Jai? - spojrzałem na brata. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Nie.
- Jasne. - wyszedł nie dokończywszy śniadania.
piątek, 14 lutego 2014
Hello (:
Szczęśliwie ogłaszam, że odzyskałam laptopa wraz z ładowarką (parę dni temu) jednak musiałam instalować system od nowa. Mam nadzieję, że mnie nie opuściliście. Dziękuję za miłe słówka pod postami. To naprawdę urocze ♥
Niestety dostąpił mnie całkowity brak weny i chociaż pracuję nad nowym rozdziałem i czytam o różnych chorobach, zabiegach, miejscach itd. to i tak to nic nie pomaga.
Ale co obiecałam to będzie!
Niestety nie mam pojęcia, kiedy dodam nowy rozdział. Chciałabym go zakończyć w ten weekend. Może jakiś mały doping?
Niestety dostąpił mnie całkowity brak weny i chociaż pracuję nad nowym rozdziałem i czytam o różnych chorobach, zabiegach, miejscach itd. to i tak to nic nie pomaga.
Ale co obiecałam to będzie!
Niestety nie mam pojęcia, kiedy dodam nowy rozdział. Chciałabym go zakończyć w ten weekend. Może jakiś mały doping?
Subskrybuj:
Posty (Atom)