Obudziłam się nazajutrz. Panował mrok pomimo wczesnej pory.
Ubrałam kapcie i ześlizgnęłam się ze szpitalnego łóżka. Sięgnęłam po szlafrok i przewiązałam się w pasie.
Na chwilę przystanęłam nasłuchując, ale nic prócz mojego ciężkiego oddechu nie mogłam usłyszeć.
Powolutku ruszyłam w stronę drzwi. Z każdym oddechem było mi ciężej iść, cokolwiek robić.
Nie chcę takiej śmierci, takiego życia, przemknęło mi po głowie. Chcę jeszcze coś zrobić, czegoś dokonać...
Trzymając się obręczy moje kapcie szurały po podłodze.
O tej porze wiele dzieciaków wychodzi i spaceruje po korytarzu. Prawie nikt nie potrafi tak naprawdę zasnąć. Zasnąć i nie obudzić się.
Mijająca mnie dziewczynka - Sophie, o ile dobrze pamiętam, spojrzała na mnie dyskretnie. Wiedziałam, że malutka przygląda mi się z uwagą starając się zapamiętać każdy szczegół mojej twarzy.
Uśmiechnęłam się do niej, lecz tak szybko jak tylko się pojawił mój uśmiech zgasł.
Ona jest taka malutka. Taka malutka... Taka drobna. Przed nią jeszcze parędziesiąt dobrych lat. Powinna umrzeć jako staruszka w ciepłym foteliku z pieskiem, który ogrzewałby jej zziębnięte nogi. Powinna móc doczekać się dzieci, wnuków.
Czy to całe życie my już przegraliśmy?
- Pograsz ze mną? - Sophie wyciągnęła do mnie swoją malutką rączkę. Jej ciemne oczy zamigotały w jasnym świetle.
- Jasne. - chwyciłam ją za rękę.
Dziecko zaprowadziło mnie do swojego "pokoju". Był zupełnie pusty, tak jakby nikt o niej nie pamiętał. Tak jakby nikomu już nie zależało...
Pokój przywodził na myśl smętne wspomnienia. Czy w takim pokoju warto umierać?, zapytałam siebie.
- Jak masz na imię? - spytała, kiedy wygodnicko ulokowałyśmy się obie na łóżku. Teraz już z nieudawaną ciekawością patrzała mi prosto w oczy. Minka chorej była bezcenna - tak jakby zobaczyła nową pluszankę.
- Jestem Charlie. - jak na wychowane panny przystało podałyśmy sobie ręce. Kiedy uścisnęłam jej rękę miałam wrażenie, że jeśli za mocno ją ścisnę jej drobne kości znikną.
- Lubisz się malować? - zapytała i już sięgnęła po swoje kosmetyki.
W czasie kiedy ja poddawałam się zabiegom pielęgnacyjno - upiększającym Sophie przeprowadzała ze mną wywiad.
- Ile ty masz lat Charlie? Czy masz siostrę? Albo brata? Gdzie spędziłaś ostatnie wakacje? Jak tutaj trafiłaś? Jaka jest twoja ulubiona książka? - zasypywała mnie pytaniami, a mnie coraz trudniej było na nie odpowiadać.
W końcu dziewczynka umilkła, a do pokoju wkroczyło całe stado lekarzy. Mnie wyproszono.
*Allan*
Pięknie! Jak zwykle jestem pierwszy poinformowany! O wszystkim, tak?!
Tego pięknego dnia byłem bardzo zdenerwowany. Już po przebudzeniu się wiedziałem, że coś jest nie tak. Że coś nie jest na swoim miejscu...
Około 11 rano zadzwonił do mnie telefon. O ile się orientuję był to mężczyzna. Mówił przez nos - może miał katar?
W połowie wypowiadanych zdań jego głos się łamał lub urywał tak, że ledwie zrozumiałem o co mu chodzi.
Dziewczyna którą poznałem - ta sama, która spacerowała z małym chłopczykiem jest ciężko chora. Leży w szpitalu.
Od razu popędziłem do drzwi nie zważając na pytania moich współlokatorów. To był odruch, taka reakcja jak ktoś cię uderza. Po prostu wiesz, że musisz się bronić.
W biegu zakładałem kurtkę. Dziś było trochę zimniej niż zwykle, chociaż świeciło słońce. Zastanawiało mnie jedno - kim był mężczyzna, który do mnie dzwonił?
Szybko jednak odgoniłem od siebie myśl, że to może być ktoś bardzo bliski dla dziewczyny. Przecież nic nie mówiła, że kogoś ma. Chyba, że nie chciała powiedzieć...
Chyba miałem ogromnego farta, że akurat autobus stał na przystanku. Szybko wgramoliłem się do środka i zająłem miejsce najbliżej drzwi.
Czułem jak autobus telepocze mną kiedy ruszyliśmy. Ale zawsze mam jakiś środek transportu. Gdyby nie te starocie miałbym pewnie parę dobrych kilometrów na butach.
Po godzinie jazdy zatrzymujemy się. Jako jedyny wysiadam. Nie to, że szpital jest opuszczony czy coś. Po prostu większość mieszkańców woli omijać takie miejsca szerokim, naprawdę szerokim łukiem. Ci, którzy przychodzą tutaj na wolontariat muszą mieć nieźle wolnego czasu - tak przynajmniej sądzą tutejsi.
Szpital jest przestronny, ale już od progu czuć tę wstrętną woń spirytusu i gazików. Nienawidzę tego. Mimo wszystko zmuszam się do powstrzymania odruchu wymiotnego i kieruję się w stronę recepcji.
- Przepraszam, szukam... - i w tym momencie uświadamiam sobie, że nie mam zielonego pojęcia jak moja koleżanka ma na nazwisko. Owszem, pamiętam jej imię, ale nie wydaje mi się, żeby mówiła coś o nazwisku.
Recepcjonistka patrzy na mnie podejrzliwie. Wyjaśniać jej wszystko i czekać na jej litość czy odejść?
Nerwowo zerkam na kobietę. Wydaje się dosyć rozumna - może zauważy moje dobre chęci?
- Pan chyba był tutaj wolontariuszem, prawda? - pyta mnie. W mojej głowie pojawia się zielone światełko. Postanawiam podchwycić temat.
- Tak, to ja. Chciałbym znów poczytać książki dzieciakom. - mówię modląc się w duchu, że przekonałem kobietę.
Jeszcze sekunda i z braku powietrza pewnie zemdlałym na miejscu. Jednak kobieta omiatając mnie ostatnim ostrzegawczym spojrzeniem kieruje mnie na 4 piętro. Jak mogę zauważyć jest to onkologia dziecięca.
Każą mi włożyć specjalne obuwie i strój, który wpija mi się w tyłek. Kiedy stawiam kroki buty strasznie piszczą, przez co dekoncentruję się na swoim zadaniu. Bo przecież mam odnaleźć Charlie.
Przejmuje mnie jakaś starsza pielęgniarka w takim samym brudnozielonym fartuchu co ja. Czy naprawdę musimy tak izolować się od chorych?
Zostanę odprowadzony aż do świetlicy. Pielęgniarka rzuca mi tylko krótkie:
- Chyba wiesz gdzie są książki, Kochasiu.
I znika. Momentalnie zostaję otoczony garstką dzieci. Czy już niedługo czeka je śmierć?
Znów staję tyłem do moich przemyśleń. Nie lubię ich. Wprost nienawidzę myśleć o smutnych rzeczach. Zawsze to mnie przytłacza.
Wymykam się pod pretekstem pójścia do toalety, ale obiecuję dzieciakom, że jak wrócę poczytam im trochę. Bo ja wrócę. Jeśli znajdę Charlie.
Kręcę się tu i tam po korytarzach. Wydaje mi się, że za każdymi drzwiami jest dziewczyna, ale nie mam tyle odwagi, by pukać do wszystkich drzwi. Chyba liczę na to, że niebawem ujrzę ją na korytarzu...
Odwracam się. Słyszę jak ten sam człowiek, który do mnie zadzwonił rozmawia z kimś. Tematem przewodnim jestem ja. Wbrew dobremu wychowaniu postanawiam podsłuchać trochę rozmowy.
- Jak myślisz, przyjedzie tu? - pyta ten pierwszy. Teraz uświadamiam sobie, że obaj to mężczyźni, a na dodatek mają strasznie podobne głosy.
- Nie mam pojęcia. - odpowiada słabo ten drugi. - Mam nadzieję, że tak. Ona musi mieć w kimś oparcie.
- Myślisz, że to będzie właśnie on?
- Tak, tak myślę. Wierzę w to.
- Ale skąd możesz mieć pewność, że są przyjaciółmi? Przecież nic o nim nie wiesz, a sama Lie zna go ledwie parę dni! - za ścianą słychać szuranie. Jeden z mężczyzn wstaje i przebiera nerwowo nogami.
- Słuchaj Jai. Ja to wiem. Po prostu czuję to. Charlie nie może mieć we mnie oparcia. Z resztą to juz nie ważne. Ja jestem krzyżykiem.
- I nie liczy się to, że nadal ją kochasz?
- Teraz już nie. Nie po tym co zrobiłem. Co zrobiliśmy razem. - wzdycha. - Jai, jak to jest możliwe?
- Zawsze podobały nam się te same dziewczyny. - przypomina mu owy Jai.
- Tak, ale nigdy... No wiesz. - na chwilę obaj milkną.
- Nie chciałem tego Luke. Naprawdę.
- Wiem o tym.
- To jest silniejsze ode mnie. Na początku to powstrzymywałem, miałem nadzieję, że minie.
- Ale nie minęło. - dokończył.
- Zrobiło się coraz gorzej. Chyba... Chyba chciałem unikać jej. No i trochę ciebie. Nie miałem ochoty słuchać o tym, jak to mówisz, że układa wam się cudownie. A potem bum. - mówił smutno. - Zniszczyłem coś wspaniałego i nie wybaczyłbym sobie, gdybym tego nie naprawił.
- Jai... - osłabiony Luke próbował zaprotestować.
- Chyba oszalałem, ale... Chcę tego. Chcę żebyś był szczęśliwy. I żeby ona była szczęśliwa.
- Nawet kosztem twojego szczęścia? - zapytał. Teraz rozróżniam, który do mnie zadzwonił. Luke.
- Wyjadę. Po tym jak wyjdziesz, że szpitala. Ale... Chciałbym, żebyś informował mnie o stanie jej zdrowia.
- Rozumiem. - kiedy Jai zbierał się do wyjścia Luke zatrzymał go jeszcze przez chwilę. - A jeśli ona byłaby szczęśliwsza z tobą?
Powoli wszystko trawiłem.
- Tak nie będzie. To ty jesteś jej źródłem. Tylko ty.
- A inni? - zapytał niedowierzająco.
- Myślę, że inni są na innym planie. A na pewno ja. Ja jestem na pewno na końcu. I niech tak pozostanie.
Rozległy się dźwięczne kroki. Podbiegłem do wózka na którym stał obiad i udawałem, że nic nie słyszałem. Po chwili owy Jai wyszedł z sali. Miałem sekundę na zmierzenie go od stóp do głów.
Był o paręnaście centymetrów wyższy ode mnie. Na głowie miał szary kapelusz, w uszach kolczyki. Spod kapelusza wystawały kręcone włosy.
Chłopak wywarł na mnie ogromne wrażenie schludnego, trochę roztargnionego nastolatka. Nie mam pojęcia ile ma lat.
*Charlie*
Nie spodziewałam się, że w tak trudnych chwilach poznam kogoś. Kogoś podobnego do mnie. Kogoś, kto mnie rozumie, bo jest w podobnej sytuacji.
Mac.
Natknęłyśmy się na siebie przy wejściu.
Mac nie jest zakompleksioną nastolatką myślącą tylko o makijażu. Zupełnie tak jak ja, kiedy jeszcze Ariana nie przebrała mnie za żywą lalkę - pomyślałam.
Ku mojemu zdziwieniu Mac przysiadła się do mnie i zaczęła rozmowę.
Na początek się przedstawiła, a gdy ja oswoiłam się nieco z sytuacją zaczęłam również i ja mówić. Po skończonym obiedzie poszłyśmy do pokoju Mac (czyt. Mag). Nie był przyozdobiony. Wywnioskowałam, że dziewczyna dopiero tutaj trafiła - być może dziś rano lub w nocy.
Obie czekałyśmy na coś w milczeniu. Nie czułam się skrępowana ciszą. Tak było nam łatwiej. Tak było lepiej.
Od czasu do czasu miałam odwagę zerknąć na Mac. Jest uroczą, młodą dziewczyną. Z tego co mówiła na stołówce zapamiętałam, że pochodzi z Florydy, a jej prawdziwe imię to Emily Da Van Goht Cosmet De La Porshe. Chyba zmieniła imię. Nie mam pojęcia po co.
Mac też zerka na mnie. W pewnym momencie zauważam w końcu, że ma piękne niebieskoszare oczy. Zawsze o takich marzyłam.
Mac kładzie się na swoim łóżku. Obserwuję ją. Nikt nie ma tyle siły, żeby coś powiedzieć. Męczy mnie tylko jedno pytanie - jak bardzo wszyscy, którzy dowiadują się tutaj o swojej chorobie muszą cierpieć i jak Mac to zniosła? A może jeszcze wszystko przed nią...
______________________________________________________________________________
Charakterystyka postaci:
Emily Da Van Goht Cosmet De La Porshe (Mac)
18latka. Pochodzi z Florydy. Ma szaroniebieskie oczy. Zmieniała nazwisko. Jest sierotą, przez większość swojego życia pracowała dla swojej ciotki. Zachorowała na raka. Jest homoseksualna. Bratnia dusza Charlie.
Ha! Pierwsza.
OdpowiedzUsuńSuper, super, super. :D
Chcę już następny :)
Zostałaś nominowana do Liebster Awards.
OdpowiedzUsuńWięcej informacji na moim blogu
http://bad-angel-niall.blogspot.com/2014/01/rozdzia-3-liebster-awards.html
Suuuper ♥ pisz dalej <3 przeczytałam już całe i nie mogę się doczekać dalszego ciągu ♥
OdpowiedzUsuń